28 września 2015

"Usiłuję wymyślić stosowne, przyzwoite słowo na wyrażenie moich uczuć. Przychodzi mi do głowy tylko 'kurwa'."

Obudziłam się z wielkim bólem głowy, po nocy dramatycznej w skutkach, po nocy pełnej gorzkich słów, po nocy przypominającej wielką bitwę na samym środku morza. Obudziłam się z opuchniętymi oczami, nie mając ochoty wstawać i odprawiać tego całego codziennego rytuału z nadzieją, że jutro będzie lepiej, bo nie będzie. I nie było. Nie chciałam udawać, że wszystko jest w porządku, nie chciałam uśmiechać się do współlokatorów i na pytanie "jak tam, Aniu?" odpowiadać, że dobrze, z trudem powstrzymując się od łez. Nie chciałam iść do pracy, którą zaczęłam dzień wcześniej i nie poszłam, ryzykując, że nie zechcą mnie tam więcej widzieć. Nie poszłam, nie byłam w stanie, czułam się jak duch błądzący między jednym światem a drugim, nie mogący znaleźć spokoju. Obudziłam się trochę wbrew swojej woli, przeżywając jeszcze mocniej swoją osobistą tragedię.

Czuję do Ciebie przyjaźń. Zasłużyłam na przyjaźń po podjęciu decyzji, że jednak wrócę do tego miasta i do człowieka, który stwierdził, że przezwyciężymy ten kryzys, bo kryzysy są normalne. Oczywiście, są normalne, ale, kurwa, nie u nas. U nas kryzys oznacza "nie spełniasz moich wyobrażeń, poszukam tego gdzieś indziej, już mi przeszło" i "dlaczego znów tylko ja mam walczyć?". Nie spodziewałam się, że dwa dni później wszystko runie jak domek z kart, choć brałam to pod uwagę odkąd napisałam tu po raz ostatni. Dlaczego, gdy chcę porozmawiać o uczuciach, kończy się to dla mnie źle? Bo potrzebuję prawdy, potrzebuję pewności, że mam coś na stałe, że mam coś, o co warto bić się do samego końca, dlatego pytam i te pytania ściągają mnie na dno. Po raz kolejny pytanie "kochasz mnie?" wbiło mi nóż w serce. Nóż, który już więcej miał mnie nie ranić. Obiecuję, że nie powiem, że Cię kocham, jeśli nie będę tego pewien. Pamiętacie, jak długo czekałam na tę pewność? I kiedy okazało się, że to kolejne kłamstwo, jakaś niewytłumaczalna wątpliwość, to jedyne co potrafiłam zrobić, to powiedzieć zwyczajne "jesteś dupkiem" i wychodząc w środku nocy, trzasnęłam drzwiami. Nie było mnie jakąś godzinę, w tym czasie nie dostałam wyrazu żadnej troski, potem wróciłam, zaryczana, cała w nerwach i jedyne co byłam w stanie z siebie wydusić to "nienawidzę Cię", pierwsze "nienawidzę" w czasie tych kilkunastu miesięcy bycia razem. Zaraz po tym zaczęłam pakować rzeczy, byłam pod wrażeniem, że udało mi się spakować wszystko co mam, a mam tego sporo, w ciągu 15 minut. Niestety, emocje wzięły górę, moje serce nie wytrzymało tego zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie, o mało co nie zemdlałam, nogi miałam jak z waty, a ręce trzęsły się bardziej niż zwykle. Listopad w porównaniu z tą lipcową nocą to naprawdę nic. Potem poszła lawina słów... najpierw Strzelec pocieszał mnie, później role się odwróciły, najpierw płakałam ja, później już razem. Kolejnego dnia było dokładnie tak samo, łzy stały się nieodzowną częścią przebywania w swoim towarzystwie, ale mimo tego, było trochę bardziej znośnie, jakkolwiek by to nie brzmiało.

Sprowadzając całą historię do meritum, w nocy z 21 na 22 lipca, trzy dni przed moimi urodzinami, rozstaliśmy się. Żeby było ciekawiej, cały czas mieszkamy razem, wspólnie dzielimy pokój, czynsz, półkę w lodówce, pranie, gotowanie, zakupy i wyjścia na miasto. Nie wieszamy na sobie psów, jest między nami przyjaźń, o ile przyjaźnią mogłabym to nazwać. Ale teraz wszystko brzmi tak irracjonalnie... Nie mogłam się wyprowadzić, nie mogłam zmienić mieszkania. Tfu, dalej nie mogę, choć teraz rozważam powrót do domu. A nie mogłam, bo wówczas zaczęłam pracę, myślałam, że wytrzymam, że przepracuję dwa, góra trzy miesiące, odłożę i wynajmę jakiś pokój i wyjdę na prostą. Gdzie tam... Ostatniego dnia sierpnia dowiedziałam się, że nie dostanę kolejnej umowy i rób co chcesz, znalazłam się w czarnej dupie. Przeżyłam kolejny kryzys, bo sytuacja była dość ciężka i skomplikowana, a sierpień nie oszczędzał mnie jeśli chodzi o poważne rozmowy i radzenie sobie ze złamanym sercem. Świeże i wciąż otwarte rany paliły zbyt mocno. Im bardziej próbowałam zrozumieć dlaczego, tym większy ból. Zniosłabym to lepiej, gdybym nie miała go tak blisko siebie przez 24h/dobę. Kiedy patrzyłam na niego, widziałam złamane obietnice, widziałam kłamstwa, widziałam moją miłość, która zabijała mnie od środka, widziałam też wspomnienia tak piękne, że brakowało tchu. Patrzyłam na niego i widziałam obojętność, co do której mogłam się mylić, bo nie każdy obnosi się z bólem, który ma pod skórą. Żeby było mało, wszyscy dookoła, łącznie z moją rodziną, są pewni, że dalej jesteśmy razem, tylko nieliczni znają prawdę. Nie ma czym się chwalić, nie mam siły tłumaczyć każdemu z osobna dlaczego się rozpadliśmy i dlaczego wciąż mieszkamy razem, dlaczego dalej jest tak, jakbyśmy byli razem, a nie jesteśmy.



 Potrafię się odpowiednio nastawić, być dobrą maszyną.
Jestem w stanie dźwigać cały ciężar świata,
jeśli tego potrzebujesz, być dla ciebie wszystkim. 

(...)

Lecz jestem tylko człowiekiem, i krwawię, gdy upadam.
Jestem tylko człowiekiem, rozbijam się, łamię.
Twoje słowa w mojej głowie, noże w moim sercu.
Odbudowujesz mnie, a potem się rozklejam,
ponieważ jestem tylko człowiekiem.


Nie mam siły myśleć, nie mam siły kochać... teraz mamy jesień, końcówkę września, a wrzesień przyniósł mi jeszcze więcej emocji niż cały poprzedni czas. Ale nie ukrywam, że jest mi lżej. W pewnym momencie zrozumiałam, że nie mam po co walczyć, że ta ciągła jednostronna bitwa nie przynosi żadnych efektów, że przegrywam. Zobojętniałam na moją miłość, zobojętniałam na samą siebie. Nigdy do końca, ale jednak... na początku miesiąca kogoś poznałam, nie będę zagłębiać się w szczegóły, bo wiem, że nie chciałby stać się głównym tematem moich zwierzeń. Strzelec się o tym dowiedział, bo w odróżnieniu od niego, niczego przed nim nie ukrywam, chociaż mogłabym, w końcu nie jesteśmy razem i mogę robić co chcę. Ale po co? Nie mam sobie nic do zarzucenia, jestem szczera i w tym przypadku, ta szczerość przyniosła wiele skrajnych uczuć. Żeby nie było wątpliwości, z nikim się nie związałam, poznałam chłopaka, z którym znalazłam nić porozumienia, z którym dobrze jest wyjść na piwo i tak po prostu pogadać, bo na samotność w tym mieście narzekam już od jakiegoś czasu. Moja miłość pozostała nienaruszona, między mną a Strzelcem jest jak jest, ale nie przestałam go kochać, mimo, że trochę zamroziło mi serce. W każdym razie, od początku znajomości z ów chłopakiem, Strzelec postanowił wyjść ze swojej bezpiecznej strefy, zaczął okazywać swoje uczucia. Posypały się tysiące słów... że z niewyjaśnionych powodów jest zazdrosny, że mu na mnie zależy, że mnie potrzebuje, że jestem dla niego ważna, że coś do mnie czuje, ale nie potrafi o tym mówić, że nie chce, żebym się wyprowadzała, że chce mnie obok siebie,że nie chciałby stracić szansy, stracić mnie, że jestem jego szczęściem i skarbem, którego nie można wypuścić z rąk. Tego jest o wiele więcej, wszystko inne siedzi w mojej duszy tak głęboko, że nie potrafię i może nawet nie chcę tego opowiadać. Zbyt długo mnie nie było, żeby chcieć, żeby zmieścić się w jednej historii. Wiecie jak to jest z opowiadaniami? "Nigdy nikomu nic nie opowiadajcie, bo jak opowiecie - zaczniecie tęsknić". Tak jest od trzech tygodni, prawie każdego dnia poświęcamy godziny na rozmowy o uczuciach, a ja jedyne co jestem w stanie powiedzieć, to to, że nie jesteśmy razem (powtarzam to jak mantrę), że go kocham, ale nie potrafię mu zaufać, że nie wierzę. Bo co, jeśli to tylko przyzwyczajenie, wygoda albo przyjaźń i nic więcej? To tylko słowa, bardzo niekonkretne, niejasne, słowa, które mimo wszystko, poruszają moje zranione serce. Co to znaczy? Że boli jeszcze bardziej, chociaż staram się tego nie okazywać. Gdyby poprosił, żebym wróciła, tak wprost, gdyby powiedział to, czego jeszcze nie zdążył mi powiedzieć, mogłabym pomyśleć, ale nie wiem czy coś więcej poza tym. To niewiele, strach przed kolejnymi złamanymi obietnicami, kolejną raną jest większy niż cokolwiek innego. Tak, boję się, cholernie się boję. Boję się tej miłości. Boję się jego słów, boję się mojej niewiary i wiary, boję się jutra. Chcę mieć coś pewnego w życiu, a teraz nawet nie mam gruntu pod stopami. Cokolwiek by się nie działo, nie przestanę kochać, ale czuję, że spadam w dół, w niekończącą się przepaść.

Szukam pracy, szukam szczęścia, rozważając powrót do domu, bo nie ma zbyt wiele, co by mnie trzymało w Krakowie. Marzę o stabilizacji i spokoju, którego teraz tak bardzo mi brak. Czuję się tak niepewnie, moją duszę rozrywają wahania myśli, uczuć i tego, co przynosi mi los. Niczego nie wiem, niczego nie rozumiem, nie rozumiem ukochanego mężczyzny, który przecież nie jest mój, nie rozumiem siebie, stoję w martwym punkcie i nie jestem w stanie zrobić nawet najmniejszego kroku naprzód. Czy to ta miłość mnie zgubiła? A może jego wrześniowe zachowania i to, jaki jest dla mnie kochany? Można zamrozić serce, można myśleć, że tak jest, ale ono w środku, pod grubą warstwą lodu, płonie jak żywa pochodnia. Nie jest tak źle jak było, ale dobrze wcale. Jest dziwnie, łączy nas coś niewytłumaczalnego, nie ukrywam, że mnie to męczy, jednak muszę się jakoś trzymać. Dlatego usilnie trzymam się tej myśli, że "wiem, że nic nie wiem", albo raczej "wiem, że kocham, a poza tym, to nic". Czy to mnie usprawiedliwia? Gdybym mogła jednym zdaniem określić to, co dzieje się tu i teraz, powiedziałabym: "ja pierdolę, kurwa mać". Nie chciałam wyrażać się brzydko, ale nic ładniejszego nie odda faktycznego stanu, w jaki wprawiło mnie życie. Nic, żadne inne słowo, ani najpłytsze, ani najbardziej wyrafinowane. Po prostu nic.