31 grudnia 2014

O świętach po świętach, międzyczasie i nowym roku, czyli misz-masz mijających dni

Z góry przepraszam za chaos i nieskładność zdań, ale piszę w strasznym pośpiechu :)

Święta minęły zaskakująco dobrze, choć zwyczajnie w sumie, żadne moje wyobrażenia się nie spełniły, ale poczułam trochę tej magii, o którą mi chodziło przecież. Do samej kolacji wigilijnej przeklinałam wszystko, na czym świat stoi. Męczyłam się strasznie i nie, nie z nadmiarem obowiązków, a z emocjami. Płakałam, klęłam, dopadały mnie złe myśli, o których nie przystoi myśleć podczas świąt szczególnie, ostatecznie stwierdziłam, że "mam to gdzieś, nie będę się ładnie ubierać do posiłku, nie będę czytać biblii, nie będę się starać w ogóle". Stwierdziłam to po kilkudniowym kryzysie, po zapakowaniu prezentów i ubraniu choinki. Stwierdziłam bez sensu, bo postarałam się, tylko inaczej, niż zwykle. Pakując te drobiazgi mimowolnie uśmiechałam się do siebie, dla mnie nie były zaskoczeniem, ale widząc miłe zaskoczenie rodziny, rosło serducho. Gdy zabraliśmy się za składanie życzeń, uszło ze mnie wszystko, co złe. Wszystkie te słowa, niektóre oklepane, niektóre bardzo potrzebne, były takie szczere, niewymuszone nawet, o. Wtedy to doceniłam, zawsze doceniam, ale moje ostatnie niezbyt dobre myśli zdawały się być coraz bardziej prawdziwe, im bardziej w nie wierzyłam. Chcąc czegoś innego, zapominamy o tym, co mamy obok siebie. I nawet, jeśli to nie to, czego pragniemy, to nie oznacza, że nie możemy znaleźć w tym czegoś pozytywnego, nie oznacza, że nie możemy docenić. Największą radość znalazłam w istnych błahostkach, serio. W oglądaniu "Kevina" po raz setny z tatą, śpiewania kolęd z Iriną w kuchni (czego nigdy nie robiłyśmy, tak właściwie), we wspólnym obiedzie bożonarodzeniowym , w rozmowach na te same tematy z gośćmi, w rodzinnej alienacji od świata w drugi dzień świąt (jak to ładnie brzmi), kiedy byliśmy sami dla siebie. Niby robiliśmy wszystko to, co każdego innego dnia, ale jakby tak... milej, bardziej rodzinnie. Radość odnalazłam też w słowach przeróżnych, szczególnie tych od mojego Strzelca, z którym świąt nie spędziłam i sylwestra niestety też nie spędzę, dlatego też słowa: "(...) moim prezentem na święta po świętach będzie to, że razem zamieszkamy, będziesz moją Gwiazdką każdego dnia" jakoś tak sprawiły, że poczułam się lepiej, takich słów potrzebuję, zwłaszcza, gdy stąpam po nie do końca pewnym gruncie. Cóż, magia świąt zadziałała, mimo wszystko.

Święta się skończyły, nowy rok tuż tuż, a ja na nic nie mam czasu. Wszystko dlatego, że 2015 będzie nowy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nowe życie, mogłabym rzec. Nowe miejsce, nowi ludzie. Wyzwania, zmiany, przyzwyczajenia. O co właściwie chodzi... ano, chodzi o to, że: "(...) razem zamieszkamy". Jakoś na początku grudnia Strzelec zapytał, czy nie chciałabym z nim zamieszkać w Krakowie, mimo, iż szukał czegoś jednoosobowego. Miałam obiekcje, nie powiem, że nie, bo wiadomo... ja bez pracy, bez grosza przy duszy, i ta nasza skomplikowana relacja, która była głównym powodem moich wątpliwości. Cóż, zawsze skupiałam się bardziej na sercu niż rozsądku. Ostatecznie stwierdziłam, że przecież nie mam nic do stracenia, że "damy sobie radę", że mogę tylko zyskać, że to przecież szansa. Szansa nie tylko na wyrwanie się z tego smutnego miasteczka, a szansa dla nas, dla naszego związku, dla miłości, która jest, która może się pojawi. Wiem, że łatwo nie będzie z tysiąca różnych powodów, ale będąc na  przysłowiowym samym dnie, mogę jedynie piąć się ku górze, prawda? Przecież warto zaryzykować, gdy ktoś wyciąga pomocną dłoń i zrzuca linę, by cię uwolnić. Z całej duszy wierzę, że się uda, że naprawdę możemy dać sobie radę, że to pomoże, bo co z tego, że wszystko nowe, skoro miłość jest ta sama, niezmienna? Kiedyś napisałam, że każdy zasługuje na drugą szansę. Dałam ją. Wspólne życie jest kolejną szansą, dla nas, dla tego, co jest między nami. Czasem trzeba podjąć ryzyko, by dostrzec w nim "lepszą przyszłość", a ja... cóż... podjęłam ryzyko z końcem listopada, podejmę z końcem grudnia. Właściwie podjęłam wcześniej, ale dopiero teraz zaczynam to naprawdę czuć. Bo za jakieś 50h zacznę nowy rozdział w swoim życiu, to minie w mgnieniu oka przecież.

Dziś sylwester, którego spędzę na tak zwanej "białej sali" i wiecie co? Nigdy nie cieszyłam się z tego, że ten dzień będzie taki domowy, totalnie na luzie, w kapciach, bez makijażu i w dresie. Nie mam czasu, by się smucić, że nie powitamy nowego roku razem, bo ten sylwestrowy luz jest przełomowy. A potem będę miała u boku ukochaną osobę każdego dnia, to najważniejsze, zwłaszcza, gdy jest się w związku na odległość. Będę miała u boku AR, za częstszymi spotkaniami z nią tęskniłam od tak dawna, a nieraz już miałyśmy razem mieszkać. Teraz może mieszkać razem nie będziemy, ale za to będziemy mieć siebie nawzajem na wyciągnięcie ręki. Jest też kilka blogowych duszyczek, z którymi w końcu się spotkam, mimo, że teraz nie mam daleko, ale wiadomo jak jest i jak ciężko zgrać się czasem. Sylwester i nowy rok to dni, w których  skupiam się tylko i wyłącznie na przeprowadzce, nawet nie straszne mi ładowanie tych wszystkich szpargałów do pudeł, pudełeczek.

Krótko podsumowując, 2014 był naprawdę wspaniałym rokiem, sama się dziwię, że tak mi się udał. Wyłączam z tego większość listopada, wiadomo dlaczego, jednak poza tym było pięknie. Osobiście poznałam Strzelca po tylu latach znajomości, jeszcze się w nim zakochałam, więc... :) Wróciłam na nowo do prowadzenia bloga, odnowiłam sporo wirtualnych znajomości, zdobyłam nowe, równie cudowne, niektóre nawet przeniosłam do realnego świata (Lusia, pamiętaj, pójdziemy na grzańca, jak już będę w Krakowie!), niektóre zakończyły się nagle, niespodziewanie... Odwiedziłam moje ukochane góry aż dwa razy, zdobyłam zawód, na którym bardzo mi zależało, cieszyłam się, że w końcu coś mi wyszło (a że to zawód, w którym trudno znaleźć pracę to inna sprawa), spotkałam się z Asią po ponad dwóch latach niewidzenia... i wiele, wiele innych dobrych wspomnień, których w tym roku było wyjątkowo dużo. Możecie wierzyć albo nie, ale nigdy nie podsumowałam żadnego roku "wspaniałym" ani jakkolwiek podobnie. Z reguły było "ujdzie", ewentualnie "dobrze", ale żeby "wspaniale"? Co to, to nie. Wiadomo, nie zawsze było pięknie, było trochę trudnych chwil, chwil, które wbijały nóż w serce (tak, najwięcej i najboleśniej w listopadzie), ale czasem dobrze jest zamknąć oczy i nie widzieć tego, co tak raniło, a skupić się tylko na tym, co wywoływało uśmiech na twarzy. To potrafi pomóc, choć tak trudno nieraz, ale warto próbować. Zawsze warto.

Beata Pawlikowska

Życzę wam wszystkiego co najlepsze, żeby 2015 był dobry, po prostu, żeby przyniósł jak najwięcej szczęścia, miłości, marzeń, przyjaźni i pięknych wspomnień. I mam nadzieję, że dziś będziecie świetnie się bawić, że zapomnicie o zmartwieniach, smutkach i łzach (chyba, że ze szczęścia) i będziecie wspominać ten "przełom" jako udany. Ja też będę się bawić, trochę inaczej, ale wzniosę kieliszek szampana i poślę życzenia dalej. Do zobaczenia w nowym roku! :)

PS. Od 2 stycznia nie będzie mnie tu jakiś czas, postaram się jak najczęściej, ale wiadomo, różnie bywa. Mogę wrócić do początku bloga i pisać raz w miesiącu, jednak wolałabym nie, odzwyczaiłam się w końcu. Jak się ulokuję i trochę przestawię na to "nowe życie" w Krakowie, to dam znać. Ściskam mocno!

23 grudnia 2014

"Chcę dziś poczuć magię tych świąt"

Ostatnie dni wykańczają mnie fizycznie, budzę się rano i nie wiedząc kiedy, kładę się spać. I nie, to nie za sprawą przedświątecznych przygotowań - jeśli o to chodzi, to jesteśmy z mamą trochę w tyle. Czas mijał mi na remoncie pokoju  Marianny. Brakuje mi doby, za mało godzin, za mało dni. Mam wrażenie, że nie dam rady, tak wiele do zrobienia, a tak mało czasu. Przez ten pośpiech zaniedbuję wszystkich dookoła.

Jednak z drugiej strony ten przedświąteczny chaos jest idealną porą na wspomnienia. A od Asikowej nominacji wspominam coraz częściej. Tak bardzo potrzebuje dobrych myśli i słów. Słów, dzięki którym mogę zatrzymać się w tym pędzie, które ogrzewają moje serducho. Nawet nie wyobrażacie sobie jak wiele ten krótki postój wnosi do tych, mijających w mgnieniu oka, dni. Dni, tak zimnych, deszczowych, grudniowych. Święta powinny kojarzyć się z domowym ogniskiem, pełną miłości i ciepła atmosferą, czułością otulającą jak najdelikatniejszy koc, z choinką, kolędami, zapachem wspaniałych potraw, ze śniegiem, którego nie ma i pewnie nie będzie. Ale podczas świątecznej gorączki zupełnie nie potrafię się na tym skupić. Zresztą, u mnie nigdy nie było takich świąt... Takich niewymuszonych, nie z konieczności, bo tak się przyjęło i tak musi być. Z wiekiem dostrzegłam, że większą wagę przykłada się do wypełnienia religijnej tradycji niż do prawdziwej, rodzinnej atmosfery.

Znosiłam to dzielnie, bo im starsza byłam, tym bardziej rozumiałam wartość tej tradycji. Znosiłam to do dzisiejszego dnia, ale w pewnym momencie coś we mnie pękło. Nie wiem, czy to dlatego, że po prostu miałam kiepski dzień i wszystko doprowadzało mnie do łez, czy może przestałam się łudzić, że to rzeczywiście jest po coś. Ale zrobiło mi się tak cholernie smutno, że aż pomyślałam "chcę już się wyprowadzić, mam dość tej sztuczności". A gdy emocje opadły, zdałam sobie sprawę z tego, że złe miałam myśli. Bo to wcale nie jest sztuczne. Widzę ile wysiłku wkłada Irina, by wszystkie dania były idealne, ile wysiłku wkładam ja, by każdy kąt był wysprzątany, by choinka była ładniejsza niż rok wcześniej, by w każdym pokoju pojawił się stroik... To taki rytuał. Odkąd tata sezonowo pracuje w przedszkolu, czyli od jakiś 10 lat, zasiadamy do stołu najwcześniej przed godziną 18, a nie gdy pojawi się pierwsza gwiazdka. W Wigilię tata zawsze ma dzienną zmianę, tak samo jak w Nowy Rok. Nigdy nie czytaliśmy Pisma Świętego, nigdy nie było prezentów pod choinką, nigdy nie zapukał do drzwi niespodziewany gość, żaden zwierzak nie przemówił ludzkim głosem, nigdy nie śpiewaliśmy wspólnie kolęd. Jakoś w szkole średniej zaczęłam bardziej świadomie patrzeć na ten obrządek, chciałam poczuć prawdziwą magię Bożego Narodzenia. Zadawałam pytania, na które nie dostawałam satysfakcjonujących odpowiedzi, więc niedobór wiedzy zamieniałam w czyny. Chciałam wewnętrzną moc wnieść do domu, do rodziny. Zaczęłam czytać fragment Biblii przed kolacją wigilijną, zaczęłam chodzić na pasterkę (wcześniej nie dawałam fizycznie rady), zaczęłam robić stroiki (jednak w tym roku zabrakło mi materiałów, czasu i chęci, kupiłam gotowy, ale jakoś mnie to nie pocieszyło), zaczęłam kupować prezenty, co okazało się kompletnie bez sensu, bo zawsze z mamą kupowałyśmy jakieś drobiazgi w imieniu każdego, wysilałyśmy się we dwie, kiedy pozostali nie kiwnęli palcem, zawsze wiedziałam co dostanę, bo sama wybierałam prezent, a później go pakowałam. W tym roku lepiej nie jest. Przy rozpakowywaniu będę udawać, że kompletnie nie spodziewałam się takiego podarunku, mimo, że wszyscy wiedzą, jaka jest prawda... to dopiero żałosne, co?

Dziś uświadomiłam sobie, że moje wyobrażenia o cudownych świętach w gronie najbliższych nie spełnią się dopóki nie będę miała własnej rodziny. Wiecie dlaczego właśnie teraz mnie to smuci? Bo dopiero niedawno zaczęłam poważnie myśleć o rodzinie, o tym jaką ma wartość, o tym, że sama chciałabym taką mieć. Że chciałabym mieć męża, któremu przysięgałabym przed Bogiem miłość aż do śmierci (nagle ślub kościelny zaczął mieć dla mnie znaczenie). Że chciałabym mieć dom, w którym aż będzie kipiało od dobrych uczuć, w którym, mimo sprzeczek, zmartwień i problemów, będziemy razem. Nie wiem czy to nie naiwne podejście, ale stało się ono moją najdroższą wartością, pozmieniałam trochę priorytety, odkąd zaczęłam wierzyć w miłość, odkąd zaczęłam kochać. Zasady miałam zawsze, ale czym one są, jeśli nie ma podstaw, by móc i chcieć je utrzymać? Teraz jest inaczej, lepiej. Jednak im bardziej uświadamiam sobie to wszystko, tym bardziej psuje się wizja świąt panująca w moim domu. Ale nadal wierzę w magiczną atmosferę, którą mimo wszystko będę w stanie dostrzec. Atmosferę, którą na pewno poczuję, gdy będę miała za sobą te wszystkie przyziemne sprawy, to sprzątanie, gotowanie, pieczenie, gdy na spokojnie usiądziemy przy stole, gdy złożymy sobie życzenia i ucałujemy nawzajem. Tak, wtedy na pewno będzie magicznie. Musi być.

(czasem nieumiejętność robienia zdjęć wychodzi na dobre)




Tak więc, moi kochani, chciałabym, żebyście poczuli tę magię, niezależnie od tego, czy lubicie święta, czy je obchodzicie, czy macie inną wiarę. Chciałabym, żeby uśmiech nie schodził wam z twarzy, żebyście wspominali to co dobre, żebyście myśleli o tych, których wam brakuje, ale żebyście myśleli w taki sposób, który ogrzeje serducho, a nie wyleje na nie kubeł zimnej wody. Chciałabym, żeby było rodzinnie, mimo wszystko i w miarę możliwości, żebyście nie traktowali siebie nawzajem jak obcych ludzi. Żebyście nie tracili nadziei i wiary, żeby miłość dawała wam siły, a nie podcinała skrzydła. Chciałabym, żebyście przeżyli te święta tak, jak najbardziej wam pasuje, żebyście nie mówili później "nareszcie już po!", żebyście zachowali chociaż jedno ciepłe wspomnienie tych dni. Bo wszyscy doskonale wiemy jak bardzo wspomnienia podnoszą na duchu. I tego wszystkiego życzę wam z całego serca!

14 grudnia 2014

Ogrzejmy zmarznięte serca dobrem naszych myśli

Wiedziałam, że Asia nie pominie mnie w swojej nominacji dobrych myśli, zwłaszcza, że to wyjątkowa nominacja. Z myślą o Kordianie, z myślą o załagodzeniu jesiennych wichrów, z myślą o chwilowym przeniesieniu się w piękny raj wspomnień. Dziękuję więc Rudzielcu, dziękuję Shadow, która również zaprosiła mnie do podróży w czasie. :) Przyznam szczerze, że ciężko było mi zebrać się w sobie, by cokolwiek napisać, mimo, że wspomnienia krążą w mojej głowie cały czas. Bardzo chciałam opowiedzieć o mojej miłości, bo to zawsze koiło moją przelękniętą duszę, jednak stwierdziłam, że nie jest to najlepszy moment. W tych okolicznościach boję się, że moje zranione serce mocniej odczuje ból tego, co było. Mam jednak nadzieję, że kiedyś o tym przeczytacie. Tymczasem zaczynajmy... co prawda bez wina i bez ogniska, ale wyobraźcie sobie, że siedzimy wszyscy razem gdzieś nad jeziorem, pod rozgwieżdżonym niebem, w letnią, ciepłą noc. Pijemy słodkie wino i dzielimy się tymi dobrymi myślami przy dźwiękach gitary. Brzmi wspaniale, prawda?


Za głębokimi, wzburzonymi wodami i lękami przed ciemnością, 
jest wzgórze skąpane w słońcu, gdzie odnajdziesz harmonię.
Dla Ciebie, aby znaleźć harmonię.

(...)

Słyszę małe rzeczy w przepływającej przeze mnie krwi.
Jak cicha melodia.

Czuję całym sobą, chcę rozbrzmiewać.
W nowym pięknym brzmieniu. 

Wakacje 2010 - "Paradise City"
Najlepsze lato mojego życia. Spędziłyśmy z Asią ponad 3 tygodnie razem, trochę u niej, trochę u mnie. Każdy dzień był niesamowity, nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak wtedy. Lewe robienie drinków, picie w parkowej altanie podczas burzy z piorunami i powrót pieszo w wielkiej ulewie. Szlajanie się po garażach, wyjazdy do Krakowa, świrowanie na ławce przy Bramie Floriańskiej, ognisko u Wandala, które ktoś niesłusznie określił stypą. Później koncert Perfect'u, przesiadywanie u Henia, nad Trzynastką, rysowanie w pracy i tańce wokół stołu. Zwiedzanie Poznania i magiczne "still loving you" zaśpiewane w oczekiwaniu na pociąg do domu. Nikt nigdy nie zaśpiewał mi piękniej. Nikt nigdy niczego nie zaśpiewał tylko dla mnie w taki sposób i z takim uczuciem na środku dworca ani gdziekolwiek indziej. Trudno z tych chwil wybrać jedną do opisania, bo wszystkie były wspaniałe, nawet, jeśli o niektórych lepiej nie mówić, żeby się nie kompromitować. Ale właśnie przypomniały mi się dni, kiedy Asia robiła w pracy baner na "Zaćmienie", kiedy siedziałyśmy po kilka godzin w pokoju pijąc za dużo kaw, słuchając muzyki z telefonu, bo była lepsza niż w radiu. Kiedy w przerwach tworzyłyśmy dzieła sztuki (te mazaje były naprawdę bardzo ambitne), które mam zachowane do dziś, bo taka jestem sentymentalna. Kiedy robiłyśmy zdjęcia tych dzieł i nie tylko. Kiedy wymyślałyśmy choreografię (o ile choreografią można nazwać te dziwne ruchy) do "The way you make me feel" Michaela Jacksona i "Amnezji" Kultu. Tak, właśnie postanowiłam obejrzeć filmiki, żeby to sprawdzić. I nie, wcale nie popłakałam się ze śmiechu, w końcu to żaden problem zachować powagę oglądając nasz taneczny szał. Psuło nam się trochę w głowach od tej kawy, ale takie psucie to ja mogłabym mieć zawsze, serio.

(na Floriańskiej udajemy, że nas nie ma...)

Później przyjechała do Polski Agnes, koleżanka z podstawówki. Oj, wtedy też było cudownie. Codzienne spotkania we czwórkę, przesiadywanie na garażach, grill w babskim gronie, milion pamiątkowych zdjęć. Dwudniowy wyjazd do Szczawnicy, gdzie moje wakacyjne szczęście osiągnęło apogeum. Lepiej być nie mogło. O ile pamięć mnie nie myli, były to jedyne wakacje podczas których ani jednego popołudnia czy wieczora nie spędziłam w domu, a jeśli nawet, to w nikłych ilościach. Cieszę się, że miałam szansę zgromadzić takie wspomnienia i liczę na to, że jeszcze kiedyś przeżyję chwile takie jak te, bo cholernie za nimi tęsknię.

(...a na garażach AR sprzedaje mi takie wieści, że ho ho)


Lipiec 2011 - "Rainy Days"
Wyjechałam do Birmingham, teoretycznie w poszukiwaniu pracy, praktycznie nic z tego nie wyszło, więc uznajmy, że po prostu wyjechałam. I mimo wszystko, był to magiczny czas. Inny kraj, inne miasto, inni ludzie, inne narodowości, inny język. Różnorodność, oryginalność, lepsza jakość bytu... dla mnie po prostu raj. Powiedzmy, że od pierwszego wejrzenia zakochałam się w deszczowej Anglii, mimo, że nie znoszę takiej pogody. Ale tam mnie urzekła. Zakochałam się, lecąc samolotem, spoglądając w dół na zachmurzone niebo, maleńkie domy i ulice."Jestem w niebie!" powtarzałam jak w amoku. Nawet nie jestem w stanie ująć słowami tego, jak bardzo to miejsce mnie zachwyciło (nie, nie mam na myśli nieba). Co prawda, nie ma tam nic szczególnego, ale to zupełnie inny świat, który tą odmiennością mnie ujął.

"lecę ponad chmurami"

Podczas jednej z niedziel, wybraliśmy się z Anettą i Alim do pobliskiego parku. Akurat odbywał się festyn hinduski. Nie ma co się dziwić, w Birmingham większość mieszkańców to hindusi. Park wielkością przypomina moje małe miasteczko i nigdy w życiu nie widziałam większego, serio. Coś pięknego. Obserwując tych wszystkich ludzi, ich zachowanie, mowę, ubiór... jeszcze bardziej zapragnęłam poznać ich świat. Pomyślałam wtedy: "kiedyś pojadę do Indii, muszę! to będzie przygoda życia, przysięgam." Kiedy odwiedzałam sklepy z hinduską odzieżą, widziałam przepiękne sari, mieniące się bransolety i naszyjniki, moje turystyczne myśli rosły w siłę. Jeśli jeszcze nie wiecie, a na pewno nie wiecie, bo nigdy nie wspominałam, jestem wielką fanką bollywoodzkich filmów. Tak, uwielbiam te wielogodzinne taneczne historie miłosne, mniej lub bardziej tragiczne, z hipnotyzującą muzyką w tle. Mogłabym oglądać całymi dniami i nigdy mi się nie znudzą. Ale wracając... wiecie co najbardziej mi się spodobało? Tolerancja. Nie mówię, że u nas jej nie ma, bo jest. Tylko w takim stopniu, że łatwo można ją przeoczyć. A tam widziałam ją po prostu wszędzie, mogłabym podawać przykłady, ale nie o to chodzi. Tolerancja rzucała się w oczy, nie wiem jak jest w innych miastach, ale w Birmingham to aż zaskakujące. Szkoda, że u nas nie jest tak bardzo zauważalna. Może dlatego tak bardzo zapadło mi to w pamięć. Generalnie wakacje mogę uznać za udane, mimo, że nie spełniłam głównego celu podróży, to wiele zobaczyłam (pozornie), porównałam, nauczyłam się, cóż, wewnętrzne przeżycia zawsze będą u mnie na pierwszym miejscu. Gdybym wtedy nie miała przed sobą ostatniego roku nauki, zostałabym tam na dłużej, to pewne. Kto wie, może byłabym tam do dziś. A tak, wróciłam w połowie sierpnia, z obawą, że nie wrócę, bo akurat wybuchły zamieszki w całym mieście i ryzykowne było opuszczanie domu. Zresztą, w domu też nie było do końca bezpiecznie, w niektórych dzielnicach chuligani wybijali szyby, włamywali się, okradali, bili i podpalali. Jednak pomimo tego, cały pobyt wspominam bardzo ciepło i z chęcią pojechałabym jeszcze raz, może niekoniecznie do miasta, ale po prostu na wyspy.

Sierpień 2013 - "Góry me wysokie"
Wtedy pierwszy raz w życiu wyjechałam na urlop. Tak, tego się nie zapomina, zwłaszcza, jeśli to jedyna praca jaką się miało, mimo, że nie trwała zbyt długo. Wolne wykorzystałam najlepiej jak się dało, wyjechaliśmy ze znajomymi w moje ukochane miejsce, a raczej nasze miejsce, bo wszyscy mamy słabość do gór. Zawsze wybieraliśmy Pieniny i nic w tej kwestii się nie zmieniło, tam mamy najbliżej, choć nie ukrywam, że chcielibyśmy kiedyś pojechać w Bieszczady. Ale znowu zbaczam z tematu... Kilka dni spędzonych w Krościenku nad Dunajcem dało mi siły na kolejne tygodnie, jak zawsze zresztą. Góry to moja odskocznia od monotonii życia, skomplikowanych relacji i setek problemów. Odskocznia od wszystkich negatywnych emocji, od zagubienia duszy i rozterek serca. Tam powietrze jest lżejsze, niebo jest bardziej niebieskie, słońce ma intensywniejszy blask, ludzie są bardziej otwarci, a wspinanie się na szczyt krętymi szlakami nie jest tak męczące jak mogłoby się wydawać. Ten wysiłek jest największą radością podczas całego pobytu. Że się udało. Że nie zabrakło sił, wytrwałości, czasu, energii. Że nie zabrakło pomimo marudzenia, zmęczenia i łez. Najlepsza nagroda jaka może być to te wszystkie wspaniałe widoki, którymi nie sposób się nie zachwycić.

<3

Jednak największym wyzwaniem nie było wejście na taras Trzech Koron (kolejka z tarasu na szczyt była za długa, żeby czekać...), a droga powrotna. Postanowiliśmy, że wrócimy piechotą do Krościenka, że to przecież niedaleko. Oczywiście byłoby niedaleko, gdybyśmy wracali tą samą trasą, którą się wspinaliśmy. Ale musieliśmy inaczej, przecież nie bylibyśmy sobą, a poza tym "pozwiedzamy trochę, poznamy nowe miejsca, wrócimy prostą drogą, będzie super", jak stwierdziła AR. Jak powiedziała, tak też się stało, chociaż sprzeczałabym się z tym "będzie super", bo super nie było, zwłaszcza, gdy nogi zaczęły nam włazić do d... tyłka, po prawie dwugodzinnym spacerze. Zwiedziliśmy okoliczne wsie, widoki rzeczywiście były piękne, ale upał i wędrówka przypominająca syzyfowe prace w końcu dały nam się we znaki. Końca nie było widać. Nie wiem jakim cudem, ale udało nam się wreszcie zatrzymać busa, którego kierowca skończył swoją zmianę, ale chętnie zabrał nas do miasta. Dziwił się, że wybraliśmy się pieszo, przecież "szlibyście do samego wieczora albo i dłużej, przecież to strasznie daleko!". No tak, kto mógł przewidzieć, na mapie wyglądało to inaczej. Trochę przeceniliśmy własne możliwości, jednak grill na zakończenie dnia sprawił, że zapomnieliśmy o zmęczeniu. Zresztą, kto by się przejmował, w końcu byliśmy w górach!

(ciężka droga powrotna, ale jaka piękna)

Listopad 2014 - "Kochana"
Kiedy zobaczyłam moją Asię na krakowskim dworcu nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tu jest. Że mogę ją przytulić, usłyszeć jej głos i powiedzieć "nareszcie!" po dwóch latach nieustającej tęsknoty, po dwóch latach niewidzenia się. To niesamowite uczucie. Chciałam zatrzymać trochę tej magii, ale nie dało się, głównie przez tradycyjne powitanie Patryka, który słowami "znowu nic nie urosłaś" wszystko zniszczył. Tak, właśnie tak. Nawet sobie nie wyobrażacie jak potrafi mnie to zirytować, jednocześnie stawiając na ziemi. Bo z drugiej strony zrozumiałam, że to wcale nie jest sen, że to dzieje się naprawdę. Jak widać, wszystko ma swoje plusy i minusy. Ale mniejsza z tym. Rozmowy w kuchni do czwartej nad ranem, spacer po rynku i naszej ulubionej Floriańskiej, chwila refleksji w Kościele Mariackim, totalna głupawka w tramwaju, picie wina nad zalewem ku pamięci, domówka na której mieszanie nie wywołuje efektów ubocznych, czekanie na opóźniony pociąg... Mogłabym wymieniać bez końca, ale każda chwila była po prostu cudowna, niezależnie od tego, czy było to picie kawy w ekspresowym tempie, by później bez pośpiechu pić wino z Iriną, śniadanie w kfc w towarzystwie niezbyt miłego pana, którego Asia sprytnie pogoniła czy przytulenie się, tak po prostu. Nasze spotkania zawsze działają jak katharsis, możemy oczyścić się ze złych myśli, z problemów, zmartwień, możemy naładować akumulatory i po prostu cieszyć się tym, że jesteśmy razem. Te dni były jak światełko rozjaśniające tunel tego paskudnego listopada. Jak cień nadziei, że będzie już tylko lepiej, jak siła, która umocni tęsknotę i nieobecność, jak wiara, że tym razem nie będziemy tak długo czekać. Ta siła była, w końcu nie płakałyśmy. Brak łez nie był przecież zły, wręcz przeciwnie. Podświadomie czuję, że to coś dobrego, ot, po prostu, jak symbol, znak z nieba. Potrzebowałyśmy tego jak nigdy wcześniej. I to wspomnienie jest najcieplejsze, najżywsze, grzeje moje chłodne serducho najmocniej i mam nadzieję, że też poczuliście to ciepło choć trochę.

(ulubiona ściana z obrazami przy Bramie Floriańskiej)

Przekazujmy dalej te dobre myśli, ognisko jeszcze nie wygasło, wina nie zabrakło, gitara wciąż gra, więc korzystajmy!

Carrie
L.M. Kamińska
Iluvia 
vbsdf
Natalia

Czekam na Wasze wspomnienia, ale oczywiście nie zmuszam. Jednocześnie zaznaczam, że pierwszy raz przekazuję nominację dalej, więc chyba warto się nad tym zastanowić, prawda? ;)

6 grudnia 2014

Drogi jesienny pechu, czy widzisz mój środkowy palec?

Nie sądziłam, że przestaniemy darzyć się sympatią tak nagle, w końcu zawsze było między nami dobrze, choć wiadomo, zdarzały się różne nieprzewidziane sytuacje, o których wolałabym zapomnieć, które chciałabym wyrzucić z pamięci raz na zawsze. Ale lubiliśmy się przecież, co nie? A teraz cię nienawidzę. Dokładnie tak, nienawidzę, nie przesłyszałeś się. Zasłużyłeś sobie na tę chwilową chęć zrzucenia cię w przepaść. Chwilową, bo pewnie niedługo mi przejdzie, ja w końcu nie potrafię nienawidzić. Mam za miękkie serce, rozpływa się zawsze, gdy ktoś zapragnie je ukoić. Ale zaraz... ty przecież tego nie zrobisz, chyba, że kiedyś tam, w przyszłości, kiedy zdasz sobie sprawę, że zawaliłeś na całej linii. Mogę na to liczyć jak na deszcz w czasie suszy.

Odkąd pamiętam miałam na pieńku z twoim kumplem. Uwielbiał mi robić na złość, oj, uwielbiał. Wciąż nie rozumiem dlaczego, przecież byłam dla niego miła. Ale chyba to zrozumiał, bo podczas naszego ostatniego spotkania nie dokuczał mi wcale. Może dawał mi fory, bo wiedział, że teraz ty się ze mną podroczysz. Co ja mówię, jakie podroczysz... znęcałeś się nade mną, aż bolało! Świnia jesteś i tyle. Tyle chłodu wlałeś w moje serce, tyle zadałeś ran, że nie jestem w stanie tego czasem zrozumieć. Jeszcze jakby tego mało, to moich bliskich też zraniłeś, chyba nawet bardziej niż mnie. Dlatego nawet nie wiesz jak się cieszę, że mnie opuściłeś. Tym bardziej cieszę się, że nie spotkamy się prędko. I to daje mi taką ulgę, nawet sobie nie wyobrażasz... jakby spadł mi z serca stu kilowy głaz. Jakby ktoś ściągnął z moich pleców bagaż tak ciężki, że aż bałam się, że złamie mi kręgosłup.

Teraz będzie już tylko lepiej, wierzę w lepsze jutro, a twoja obecność była jak złe wspomnienie, które trzeba zastąpić nowymi, pięknymi chwilami. Chwilami, mającymi na celu załagodzić smutek, który teraz będzie się wlókł jak cień, żeby czasem o tobie nie zapomnieć. Ale tego możesz być pewien, nie sposób wymazać z pamięci takiego drania jakim się okazałeś. Choćby człowiek był szczęśliwy, to w duszy pełno jest tego, co porusza do szpiku kości. Wiesz o tym doskonale. Jednak ta świadomość nie zasłoni mi piękna świata, piękna ludzkich serc, piękna słów, bez względu na stan ich prawdziwości. Nie mogę znów się poddać, twój czas minął, mój trwa i będzie trwał jeszcze długo. Będzie trwał w dobroci większej od tej, którą mi ofiarowałeś. Zresztą, jakiej większej? Żadnej dobroci od ciebie nie dostałam, w tym roku pokarałeś mnie perfekcyjnie. Więc każdy uśmiech od losu będzie jak wygrana na loterii, wyobraź sobie, że potrafię to docenić. Już nic mi nie zrobisz, nic w ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy. Na odległość możesz mi nagwizdać, wiesz? A ja i tak tego nie usłyszę. Czas powiedzieć do zobaczenia, bo nasze spotkanie jest nieuniknione, tak czy siak. Napisałam do ciebie po raz pierwszy i mam nadzieję, że po raz ostatni. Po raz ostatni w taki sposób.

(źródło: weheartit.com)

Tak więc żegnam się z tobą, ironio losu. Żegnam się ładnie środkowym palcem, bo mam do ciebie szacunek taki sam, jaki ty masz do mnie. Żegnam się z tobą, przekleństwem tego roku, które zawsze będzie przypominać o tym, co przykre. Żebyś tylko więcej razy nie wyrządzał tyle krzywd, bo jak zobaczę, że nie posłuchałeś, to przysięgam, że pożałujesz. Wcale nie żartuję, brzmi jakbym żartowała? Właśnie. Żegnaj wyjątkowy pechu. Żegnaj moje nieszczęście. Umieraj w bólu i wracaj w cierpieniu, żebyś poczuł to, czym obdarowałeś innych, nie tylko mnie, bo ja to tylko maleńki listek na łamiącym się drzewie. Przecież wiesz. Żegnaj listopadzie, najgorszy miesiącu tego roku.

28 listopada 2014

Wszyscy potrzebujemy powodu, by wierzyć

Budząc się wczoraj, chciałam wmówić innym, że zniosę ból, który zmiażdżył mi serce. Że dam radę, tak od razu, że przecież jestem silna. Ale nie jestem. Wczoraj tym bardziej nie chciałam być, przynajmniej nie chciałam oszukiwać siebie samej. Kiedy otworzyłam oczy, kiedy od nowa musiałam oswajać się z tym, że to koniec, wpadłam w panikę. Przypomniały mi się Twoje wiadomości, które dostałam zaraz po przeczytaniu wcześniejszych słów. Miotałam się w tej pościeli, szukając ukojenia, wyłam jak bezbronne zwierzę złapane w pułapkę. Bezradność, którą najmocniej czuje się nocami, dopadła mnie rano, kiedy wszystko tak wyraźnie widać. Demony mnie nie opuściły, nim wzeszło słońce, nim otworzyłam zmęczone powieki. Poczułam się tak, jakby ktoś po raz kolejny wbił mi nóż w serce, w serce, które przecież ma świeżą, niezagojoną, ranę. A potem chciałeś się spotkać. Nie mogłam się nie zgodzić, nie chciałam.


"Przychodzę, by Cię spotkać, powiedzieć, że jest mi przykro
Nie wiesz, jak urocza jesteś
Musiałem Cię znaleźć, powiedzieć Ci, że Cię potrzebuję
I powiedzieć, że dla mnie jesteś wyjątkowa

(...)

 Nikt nie powiedział, że to będzie łatwe
To taka szkoda dla nas, że się rozdzielamy
Nikt nie powiedział, że to będzie łatwe
Nikt nigdy nie powiedział, że to może być tak trudne
Och, zabierz mnie do początku"

Nie spodziewałam się tego, co powiedziałeś. Chociaż może gdzieś w głębi serca, tego zranionego, krwawiącego tak mocno, miałam cichą nadzieję, że jednak... ale musiałam przestać się łudzić. Musiałam spojrzeć na to inaczej, mimo miłości, którą w sobie noszę, ból i rozczarowanie sprowadziło mnie na inną drogę. Tym bardziej Twoje słowa uderzyły we mnie jak piorun. Że chcesz to naprawić, że Ci zależy, że kochasz mnie "na swój sposób", że wiesz, że to nie to, co powinno być, ale chcesz, żebym dała Ci szansę. I wszystko inne, co zostanie między nami, i wzruszenia, które osiadły w mojej duszy bardzo głęboko, a niczego bardziej nie doceniam, jak tych wzruszeń właśnie. To one definiują intencje, jakie ze sobą nosimy, definiują szczerość, definiują prawdziwość słów i to coś, co pojawia się w źrenicach nieczęsto. Te drobne rzeczy, które w sobie nosimy, emocje, które wyrażamy, łzy, które są naszą siłą, a nie słabością, uśmiech, który jest nadzieją na lepsze jutro... to tak naprawdę ma największą wartość, wiesz? O tę wartość trzeba dbać, nie można pozwolić jej opaść na dno codzienności, która czasem daje nam w kość i przez którą zapominamy o tym, o czym powinniśmy pamiętać. 

Chciałeś dać mi czas na zastanowienie się, a ja wcale tego czasu nie potrzebowałam. Wiedziałam od samego początku, jaka będzie moja decyzja, ale moje zranione serce nie pozwoliło powiedzieć tego od razu. Bo to mimo wszystko, nie jest łatwe, jest cholernie trudne. I będzie do momentu, w którym nie powiesz mi z ponad stuprocentową pewnością, że też mnie kochasz lub do momentu, kiedy okaże się, że to jednak nie ma sensu. Wiem, że nie lubisz, gdy tak mówię. "Nie chcę nawet tego słuchać, nie dopuszczam do siebie tej myśli." Ale ja muszę to powiedzieć, bo strasznie się boję. Nie boję się, że znowu złamiesz mi serce, jestem w stanie to znieść, w końcu sama zdecydowałam podjąć ryzyko, o które prosiłeś. Boję się kłamstwa, boję się, że oszukujesz sam siebie. Wiem, że przemyślałeś to, co się stało, że jesteś pewien, że chcesz być ze mną, mimo wszystko. Ale ja i tak się boję i ten lęk będzie ze mną cały czas. Nie pozwolę mu zawładnąć moją miłością do Ciebie. Wiem, że będą takie dni, kiedy poczuję pustkę, kiedy strach przyciśnie mnie do muru tak mocno, że nie będę w stanie złapać tchu. Nie będę miała wątpliwości, nie poddam się, ale czasami opadamy z sił, mimo tego, co mamy, co tworzymy, mimo tego, o co walczymy. A walczymy przecież o Twoją miłość do mnie. Chciałabym, żebyś wtedy był przy mnie. Chciałabym być ja. Obiecaliśmy sobie coś nawzajem. Te obietnice są ważne, to jedne z tych obietnic, które trzeba realizować, nad  którymi trzeba pracować. Tych bez pokrycia nie udźwignęłabym na swoich ramionach, przecież wiesz. Dlatego druga szansa, którą Ci podarowałam, nie była łatwa, choć tak oczywista. Ciężko jest odbudować stracone zaufanie, ciężko jest być razem ze świadomością, że tylko ja... ciężko jest o to walczyć, ciężko jest, gdy moja miłość, tak piękna, z zarazem bolesna, jest daleko za Tobą. Wiem, że teraz ją widzisz, ale chcę żebyś widział ją wyraźniej, chcę, żeby odbijała się w Twoich oczach, gdy na Ciebie patrzę. Każdy zasługuje na jeszcze jedną szansę, na możliwość naprawienia krzywd i ciosów zadanych tak mocno. Ty zasługujesz na nią bez cienia wątpliwości.

Dzisiejszy ranek nie wywołał u mnie paniki, nie wywołał łez, nie wywołał nic. Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, bo to nie jest możliwe, kiedy wiem, co czujesz. Nie mogę karmić się złudzeniami, muszę spojrzeć na to z innej perspektywy. To nie umniejsza mojej miłości, ale muszę być przygotowana na wszystko. Czy to oszczędzi mi cierpienia - nie wiem. Wiem tylko, że to ryzyko zada mi mniej bólu niż gdybym wcale go nie podjęła. Gdybym wczoraj kazała Ci odjechać, a Ty zniknąłbyś z mojego życia. Boże, jak te słowa ranią... "powiedz nie, a zniknę z Twojego życia raz na zawsze." A ja nie chcę, żebyś znikał, i to jeszcze na zawsze.

Mama, moja Irina najdroższa, słuchając o tym, że chcemy dalej walczyć, powiedziała: "Wiesz... ja też za Tobą płakałam, martwiłam się, bo nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzisz, wiem, że Cię boli. Naprawdę płakałam." A mnie po tych słowach zatkało. Płakała? O moje złamane serce? Mama? Osoba, która tak rzadko okazuje uczucia i tak rzadko o nich mówi, zupełnie jak ja. "I cieszę się, że się dogadaliście, może jeszcze się ułoży, miejmy nadzieję, że tak."

Chciałabym, żebyś kochał mnie tak, jak ja kocham Ciebie. Chciałabym pomóc Ci dostrzec piękno i dobro tego uczucia, żebyś widział to, co ja. Chciałabym, żebyś uwierzył w to tak, jak ja. Żebyś uwierzył w moją wiarę, że można wszystko jakoś poukładać, żebyś sam zaczął wierzyć. Chciałabym, żebyś poczuł to, co ja. Nie mogę Cię tego nauczyć, zresztą co ja wiem o miłości - nic, ale mogę to pokazać. Zrobię wszystko co w mojej mocy, jeśli Ty tego chcesz. Jeśli chcesz walczyć, jeśli masz na tyle siły, by temu podołać. Jeśli nie masz żadnych wątpliwości. Potrzebujemy rozmów, potrzebujemy szczerości nieodkładającej się w czasie, potrzebujemy siebie nawzajem, jakkolwiek by nie było. Potrzebujemy tego, czego zabrakło wcześniej. Jest inaczej. Trudniej, ale to nie znaczy, że gorzej. I może tamta środa też była nam potrzebna, ten silny wstrząs, który poruszył Twoją duszę. Może tak miało być, by coś zrozumieć, coś zmienić, do czegoś dotrzeć. Wiem, że będzie bolało, kiedy powiem, że kocham i nie usłyszę odpowiedzi. Wiem, że nie każdy by to zniósł, ale ja spróbuję. Nie mogę się poddać, nie teraz.


Możecie powiedzieć, że jestem głupia i naiwna, możecie powiedzieć, że skazuję siebie na jeszcze większe cierpienie, możecie powiedzieć, że będę tego żałować, możecie powiedzieć wszystko, co chcecie. I może rzeczywiście jestem głupia i naiwna, ale kto nie zwariował z miłości, niech pierwszy mi to powie. Ja mam powód, by wierzyć, że to wszystko ma szansę trwać. Tym powodem jest moja miłość, którą w sobie noszę, którą chcę Mu przekazać. I wiem, że mimo wszystko, na nią zasługuje. Po prostu w to wierzę, a Wy?

26 listopada 2014

Jesteś jedynym, którego kocham, a teraz mówię "żegnaj"

Pamiętam, że myślałam o Tobie zanim spotkaliśmy się po raz pierwszy. Gdy znaliśmy się tylko wirtualnie, gdy urwał nam się kontakt na kilka lat, gdy byłam w toksycznym związku bez miłości, który ściągał mnie na dno, kiedy zwątpiłam w całe dobro tego świata. Myślałam o Tobie cały czas. I gdy wysłałeś mi na gwiazdkę swoje zdjęcie znad morza, kiedy nie mieliśmy już kontaktu, podpisując się "twój przyjaciel". Wtedy marzyłam o tym, by tę przyjaźń przenieść do rzeczywistości, ale marzenia nie mają w zwyczaju spełniać się od razu. Kiedy w marcu tego roku tak z głupia zapytałam, kiedy w końcu odwiedzisz Kraków i Ty odparłeś, że możesz od razu, to pomyślałam, że żartujesz. Ale to działo się naprawdę. Jakie szczęście przepełniło moje serce, kiedy ujrzałam Cię po raz pierwszy wśród tłumu ludzi, kiedy mogłam Cię przytulić, usłyszeć Twój głos. Tak, to był najpiękniejszy moment w moim życiu. Najpiękniejszy, bo spełniło się moje marzenie, które marzeniem było od ponad ośmiu lat.

W maju zabrałeś mnie w góry. Gdyby to był ktokolwiek inny, nigdy w życiu bym się nie zgodziła. Mówili: "Z nieznajomym? Praktycznie obcą osobą, której jeszcze nie można ufać? Zwariowałaś?" Tak, zwariowałam, kompletnie oszalałam na Twoim punkcie. Wiedziałam, że nie będzie to zwyczajny wyjazd, wiedziałam, że moje życie zacznie nowy bieg, zmieni się o 180 stopni. Pamiętasz to? Oglądaliśmy jakąś kiepską komedię romantyczną, a Ciebie trafiał szlag. Zatrzymałeś film i powiedziałeś z wielkim trudem: "zakochałem się w Tobie, odkąd Cię tylko zobaczyłem", pamiętasz? A mnie, mimo, że się tego spodziewałam i miałam nadzieję, że tak właśnie będzie, zatkało. Odebrało mi mowę. No bo gdzie... zakochałeś się? Ty? We mnie? Niemożliwe. A jednak. Wtedy wszystko zaczęło się na dobre, nie wierzyłam, że można kogoś tak kochać, nie wierzyłam, że możliwe jest takie szczęście, taka miłość. Pierwszy raz uwierzyłam, że coś takiego istnieje. Pierwszy raz kogoś naprawdę pokochałam. Pokochałam Ciebie. A o miłości do Ciebie marzyłam zawsze. Zawsze wszystko i wszystkich porównywałam do Ciebie. Chyba już wtedy nie traktowałam Cię jako przyjaciela. Wtedy, gdy nasza relacja była taka nierealna. Już wtedy wiedziałam, że jesteś kimś wyjątkowym i wiedziałam, że dobrze mieć kogoś tak wyjątkowego w swoim życiu. Bogu dziękowałam, że Cię mam. Że jesteś moją miłością, tą pierwszą, prawdziwą. Myślałam, że na całe życie, bo przecież w taką miłość wierzę.

Kiedy zaczęło się psuć, ponad miesiąc temu, kiedy nie usłyszałam, że mnie kochasz, że tęsknisz, kiedy nasze rozmowy były coraz rzadsze, kiedy nie czułam wsparcia, gdy go potrzebowałam, kiedy nie interesowałeś się tym, co się ze mną dzieje... czułam, że coś jest nie tak. Do tej pory byłam pewna, że rozmowa wystarczy, by to naprawić. Przecież się kochamy, damy radę, znajdziemy sposób, by było jak dawniej. Nie przypuszczałam jednak, że ta miłość jest jednostronna. Nie przypuszczałam, że mnie nie kochasz, że nigdy mnie nie kochałeś. To ostatnia myśl, którą mogłabym do siebie dopuścić. I ta myśl teraz tak strasznie boli. Mam złamane serce i z tym sercem muszę żyć. A przecież mieliśmy plany, marzenia... chciałeś, żebyśmy razem zamieszkali, chciałeś wziąć ślub, kiedyś tam w przyszłości, ale chciałeś. Mówiłeś o tym. Nie rozumiem tylko po co, skoro od początku wiedziałeś, że nie czujesz do mnie tego, co ja do Ciebie? Dlaczego kłamałeś? Chyba wolałabym zdradę niż kłamstwo. Wtedy mogłabym Cię znienawidzić, a tak... nie potrafię. Nie potrafię Cię zwyzywać, nie potrafię mieć żalu, złości, nie potrafię mieć tych negatywnych emocji względem Ciebie. Bo przecież Cię kocham.

Myślałam, że będziesz moim księciem z bajki. Moją miłością po wieki wieków. I będziesz, tylko teraz bez wzajemności, znowu w myślach, znowu w marzeniach. To cholernie paskudne uczucie, wracać do początku. "Takie słoneczko jak ty, zasługuje co najmniej na księcia z bajki", pamiętasz? Napisałeś mi to pięć lat temu, kiedy byłam w tym toksycznym związku. Najgorzej, że ja wciąż mam w zeszycie wszystko, co wtedy napisałeś. Najgorzej, bo teraz boli bardziej. Zawsze chciałam, byś Ty był tym księciem. Głupia jestem, że wierzę w tę jedną prawdziwą miłość na całe życie. Głupia, bo teraz tę miłość straciłam na zawsze. Chciałam walczyć, naprawdę. Nigdy nie zwątpiłam, nigdy nie pomyślałam, że to może być koniec, uważałam, że miłość wszystko przetrwa. Ale co to za miłość, kiedy na pytanie czy mnie jeszcze kochasz?, odpowiadasz no właśnie... chyba powinniśmy zostać przyjaciółmi. Rozmowa, podczas której chciałam wszystko naprawić, tak naprawdę wszystko zniszczyła. Ale tego nie dało się uniknąć, prawda? Nie wiedziałeś jak to zrobić, a ja tym pytaniem przyspieszyłam to, co i tak by się wydarzyło.

"Może teraz popełniam największy błąd w życiu (...)" Proszę, nie chcę tego słuchać. Nie chcę słuchać kolejnych kłamstw, kłamstw, którymi karmiłeś moje serce od samego początku. Boże, to straszne. Gdybyś mnie kochał choć przez chwilę, choć przez jeden dzień... a tu nawet to pierwsze "zakochałem się w Tobie" było kłamstwem, jak się okazuje. Idealnie zagrałeś swoją rolę. Mógłbyś dostać oscara, serio, masz talent. I nie wiem, czy mogę Ci to wybaczyć. "Kiedyś na pewno", powiedziałam. Kiedyś. Pieprzone kiedyś. Jak obietnice bez pokrycia, jak ciosy zadawane prosto w serce bez żadnego poczucia winy. Teraz, gdy krwawi, jest Ci przykro? Za późno, zdecydowanie za późno. I nadal nie potrafię Cię znienawidzić. Nie chcę. Coraz bardziej zdaję sobie sprawę z własnej głupoty. Ale... ja po prostu wiem, jaki jesteś. Jesteś wspaniałym człowiekiem, masz mnóstwo zalet, za wiele rzeczy można Cię podziwiać. Nosisz w sobie wiele dobrych emocji, wiele dobrych myśli, bo Ty sam jesteś dobrem w całej swojej okazałości. Dlatego straciłam dla Ciebie głowę. Dlatego zawsze moja dusza będzie przy Tobie, jakaś jej część, choćby niewielka, ale będzie. Tak było zawsze, tak jest i tak będzie, to nigdy się nie zmieni.

- Wiem, że mnie nie kochasz, ale chciałabym, żebyś pamiętał, że...
- Lepiej nic nie mów, proszę.
- Ale wiesz?
- Wiem. 

Mimo, że wiesz, to ja i tak to muszę z siebie wydusić. Chcę, żebyś pamiętał, że zawsze będę Cię kochać. Że jesteś moją pierwszą miłością i pozostaniesz nią na wieki. Że nigdy nikogo nie pokocham tak jak Ciebie. Mimo tego, co dziś usłyszałam, mimo bólu, który rozrywa moje serce na kawałki, mimo duszy, która wyje z rozpaczy i bezradności, mimo tego, że jestem tak beznadziejna, że o tym piszę. Mimo wszystko. Mogłabym napisać o wiele więcej, tyle teraz we mnie siedzi, ale po co? Muszę z tym żyć i nie mam prawa mieć nadziei, że cokolwiek się zmieni. Bo się nie zmieni. Zostańmy przyjaciółmi. I tego się trzymajmy. Ty odchodzisz, ale ja zostaję. Zostaje też moja miłość do Ciebie. Zostają łzy, które muszę z siebie wylać, żeby poczuć się choć trochę lepiej. Zostają rany, które tak naprawdę nigdy się nie zagoją. Bo czas nie leczy ran. Ale pewnego dnia się z tym pogodzę, któregoś dnia to zrozumiem, bo przecież nie można mieć człowieka na własność, jak mi to kiedyś Kordian powiedział. Miał cholerną rację, jak zawsze zresztą. Żegnam się z Tobą jako swoją miłością, a przyjaźń? Jeśli dasz mi powód, to w nią uwierzę. Uwierzę w Twoją przyjaźń, tak, jak kiedyś uwierzyłam w miłość.


"I przełknę swoją dumę,
Jesteś jedyną, którą kocham
a teraz mówię "żegnaj"

Powiedz coś, bo się poddaję
Przepraszam, że nie potrafiłem do Ciebie dotrzeć
Wszędzie bym za Tobą poszedł
Och, powiedz coś, bo poddaję się i pozwalam Ci odejść
"

18 listopada 2014

Jaka róża, taki cierń

Od trzech tygodni próbuję oszukać sama siebie, że moja miłość jest miłością idealną, jak to mam w zwyczaju sobie wyobrażać, zważając na fakt, że przecież miłość to uczucie wzniosłe i piękne, mimo, że czasem daje nieźle popalić. A tak naprawdę tłumię w sobie jedno wypowiedziane zdanie, którego za cholerę pozbyć się nie mogę, które truje moją duszę tak bardzo, że widzę siwy dym jak po reakcji chemicznej w laboratorium. Jednak dobrze, że zostało wypowiedziane. A że nie mam pojęcia co z nim zrobić, to już inna sprawa. Od dwóch i pół tygodnia dostrzegam sens tych słów, trochę inny, ale wszystko wpada do tego samego źródła, więc suma summarum, oszukuję siebie jakby trochę mniej. Z kolei od jedenastu dni natłok tych myśli i wydarzenia, które się za mną wloką jak cień, sprawiają, że straciłam całą radość życia, że przestałam czuć się ważna, kochana. Od jedenastu dni, od momentu kiedy dowiedziałam się, że nie ma wśród nas Królika (miałam o nim napisać, ale nie potrafiłam, zbierając się na odwagę udało mi się wyrzucić z siebie cały żal, który ostatecznie pozostał w wersji roboczej i pozostanie tam chyba po wieki wieków). Od momentu, w którym potrzebowałam pocieszenia, mimo wszystko, by mieć wystarczająco dużo siły, żeby wspierać innych, którzy bardziej tego potrzebują. Chciałam otrzymać to wsparcie od mojego Strzelca (tak zamiast P.), liczyłam na to, ale przeliczyłam się, kolejny już raz. To rozczarowanie rozbiło moje serce na milion małych kawałków.




"Szkoda, że musiałeś się oddalić
Bo przydałoby mi się jakieś towarzystwo
Na tej drodze, na drodze, na której dziś się znajduję"

6 listopada

- Wiesz, nie jest źle, ale dostałam bardzo smutną wiadomość i nie potrafię sobie z tym poradzić. - wyżaliłam się Strzelcowi przy pierwszej lepszej okazji.
- Cokolwiek złego się nie stało, nie martw się, be happy.
- Nie mogę się cieszyć, gdy ktoś umiera. - próbowałam wzniecić w nim chociaż trochę empatii, niestety wysiłek ten poszedł na marne, bo odparł jedynie:
- To co innego... współczuję.

Tak teraz wygląda prawdziwe współczucie i zainteresowanie ze strony ukochanej osoby? Może ja coś przeoczyłam, może trzeba samemu wykładać kawę na ławę i błagać o odrobinę zrozumienia?

 8 listopada - do Asi

Teraz jestem taka samotna, bez wsparcia. Choć wcale nie powinnam go potrzebować. Ale chciałabym... od Strzelca najbardziej. (...) 

12 listopada, rozmowa z Asią

- Co z tym P.?
- (...) Może przesadzam, ale on nie może być przy mnie tylko wtedy, kiedy jest dobrze. Chyba mu się wydaje, że na tym polega miłość. Gdybym się rozchorowała, nie zatroszczył by się o mnie, tylko poczekał, aż wyzdrowieję. Gdybym była smutna z albo bez powodu, to zrobiłby tak, jak teraz, nie zwrócił na to uwagi. To tak strasznie boli, kiedy znika, gdy go potrzebuję.
- Tym razem to on przesadza i mam ochotę dać mu za to po uszach. (...) Powinnaś mu powiedzieć, że on powinien być Twoim przyjacielem, a przyjaciel troszczy się cały czas, a nie tylko wtedy, gdy sobie przypomni. Powinien być tą osobą, która ociera łzy i podnosi na duchu.

12 listopada, myśli wyrwane

Jesień staje się coraz smutniejsza, zupełnie jak moja miłość. Moja miłość traci blask w takie dni, jak teraz. Dni pełne milczenia, braku wsparcia, słów pocieszenia, gdy mi źle, gdy się martwię, gdy mam problem. Braku wsparcia, gdy najbardziej go potrzebuję. Wtedy jest mi jeszcze gorzej. Znika i wraca, gdy wie, że smutek odszedł w siną dal, że problem został rozwiązany, że poradziłam sobie z tym sama. Więc po co jest? Nie radzę sobie.

Boli mnie taka miłość. Boli mnie serce, gdy o niej myślę. Boli mnie ta bezradność, ale mam nadzieję, że to uczucie nie przeminie wraz z odchodzącą jesienią.

14 listopada

Po dwóch tygodniach od ostatniego spotkania, przyjechał. Przyjechał, bo wiedział, że zawalił, obiecując odwiedziny i nie dotrzymując tej obietnicy, nawet mnie o tym nie informując. A ja wciąż taka roztrzaskana na kawałki... Co mi przyszło z tej wizyty, kiedy nie byłam w stanie powiedzieć Strzelcowi tego, co mnie tak bardzo rani i bez czego nie mogę ruszyć do przodu. Nie mogę udawać, że jest okej. Nie mogłam nic powiedzieć, kiedy w mojej obecności planował ten wyjazd do Mediolanu, wyjazd, który na samą myśl ściska mnie za serce. Ale nie mogłam mu zabronić, i tak by nie posłuchał. Zawsze robi to, co chce. A ja przecież nie chcę, by czuł się ograniczony przez jakieś moje fanaberie.

Gdybym miała okazję pojechać do Włoch po okazyjnej cenie, to pierwszą osobą, która przyszłaby mi na myśl, żeby zabrać ją ze sobą, byłby Strzelec. I gdyby okazało się, że nie może - zrezygnowałabym. Chociaż ewentualnie mogłabym zabrać bliskich znajomych, ale nie kompletnie obcych ludzi. I pisząc mi, że tylko mnie będzie tam brakować, uwierzę? Gdyby tak rzeczywiście było, to by nie pojechał albo zmartwił by go fakt, że nie jadę. A tu ani jedno, ani drugie. Dla niego najważniejsze jest to, że pojedzie, a nie to, z kim pojedzie. To boli mnie najbardziej. Z tego powodu jest mi przykro. Serce mi pękało, kiedy opowiadał z entuzjazmem jak to ma wyglądać, nie zważając na to, że ja nie jadę.

- Więc jednak jedziesz?
- Dlaczego mam nie jechać? Ty nie chciałaś... a ja nie wysiedzę, przecież wiesz.

Jemu nie chodzi o osoby, z którymi tam będzie, bo nawet ich nie zna, a o to, że po prostu nie będzie siedział w domu, gdy ma wolne. Musi być w ruchu, pojechać gdzieś, coś zwiedzić. Gdzie tu chodzi o mnie? Że niby będzie mu brak? Serio? Na co dzień mu mnie nie brakuje, mimo, iż widujemy się dwa razy w miesiącu, a co dopiero na spontanicznym wypadzie do Włoch...

Wiem, że Strzelec jest wolny jak ptak, niech frunie gdzie tylko zapragnie, przecież i tak wróci. Powinnam to rozumieć, bo ja jestem jak ten kot, który potrzebuje samotności, ciszy, potrzebuje chodzić własnymi ścieżkami. Kot, który jeszcze nie miał okazji odczuć tego tak, jak ptak odczuwa swoją wolność. Jednak on nie potrafi mnie zrozumieć, nie poznał jeszcze chęci mojej kociej indywidualności, chęci, która nie ma potrzeby, by się ujawniać.

Smutne jest też to, że bardziej martwią i troszczą się o mnie inni, a nie on. Że po pół słówkach wiedzą, że coś nie gra i próbują nadać temu graniu brzmienie. A on, znając pełen repertuar, nie potrafi wydobyć żadnego czystego dźwięku. Mam ochotę płakać, aż zabraknie mi łez. To takie przewidywalne, co? Mam ochotę zniknąć, by nikogo na ten widok nie skazywać (choć i tak nikt nie patrzy, więc co za różnica).
Kiedy odjeżdżał, myślałam, że nie wytrzymam i wyrzucę z siebie cały ten ból, który nieświadomie mi zadaje. Nie mogłam wydusić słowa, gdy pytał, dlaczego się nie uśmiecham.
- Przecież Asia przyjedzie, powinnaś się cieszyć.
- Cieszę się, bardzo się cieszę.
- Jakoś tego nie widać. Nie masz powodów do szczęścia, prawda? Nic nie mówisz...
Dobrze, że wygłaszając ten monolog, przytulił mnie najmocniej jak tylko potrafi i nie zauważył, jak męczę się z tym, by powstrzymać łzy.
- Tylko o mnie nie zapomnij, jak tam pojedziesz. Mam nadzieję, że w piątek się zobaczymy.

18 listopada

Dziś po południu wyjeżdża, a od piątkowego spotkania nie mam z nim żadnego kontaktu. Czemu mnie to nie dziwi? Jestem pewna, że gdy będzie już w tym Mediolanie, nie dostanę ani jednej wiadomości, że jest na miejscu. Wtorek zapowiada się więc dość płaczliwie. Jak dobrze, że Asia przyjeżdża w środę, nie będę miała czasu na myślenie, na łzy, w końcu mamy tyle do nadrobienia. A choćbym nawet płakała... całe szczęście nie będę musiała kolejny raz ocierać łez o poduszkę, nie będę musiała otulać się kołdrą z nadzieją, że to ramiona, w których można ukoić smutek. Strzelec natomiast wraca do domu w nocy z czwartku na piątek. I może będzie na siłach, by przyjechać do Krakowa, żeby spędzić z nami chociaż kilka godzin. Ale przestałam liczyć na cokolwiek z jego strony. Liczę jedynie na to, że w końcu dowie się, co mnie boli. Że wybuchnę, siedząc z ukochanymi ludźmi nad zalewem nowohuckim, pijąc wino za Kordiana i za wszystko inne, za wszystko co leży nam na duszy, uwieczniając to na zdjęciach, żeby było co wspominać. Że wybuchnę, bo gdy się zobaczymy i pozna Asię, Patryka, to i tak w końcu zacznie opowiadać jak to było we Włoszech, a to przecież mnie zaboli. A jeśli nie wybuchnę, a smutek będzie spływał ze mnie strumieniami, a po winie nic mnie już nie zdziwi, to boję się, że zrobi to za mnie Asia. I wcale nie żartuję, naprawdę się boję, bo wszem i wobec wiadomo, nie da się ukryć, że Asia jest zdolna do wszystkiego.

Tymczasem jem mniej niż pięć razy dziennie, nie używam chusteczek do otarcia łez, sklecam te emocje z nadzieją, że nie uznacie mnie za histeryczkę i że dzięki temu będę miała w sobie więcej odwagi, by coś z tym zrobić. Tymczasem pragnę przetrwać dzisiejszy dzień, bo będzie najtrudniejszy do przetrwania, i kolejne dni, ale w kolejne sobie poradzę, bo nie będę sama. Z niecierpliwością więc czekam na jutrzejsze popołudnie, kiedy to w końcu będę mogła wyściskać Asika za wszystkie czasy na dworcu w Krakowie. Kiedy to wszystko, czegokolwiek nie zrobimy, będzie za wszystkie czasy.

13 listopada 2014

Liebster Blog Award II

Nie tak miał wyglądać mój kolejny wpis. Miało być emocjonalnie, prosto z serca, ale jedna historia została w zeszycie, druga utkwiła w wersji roboczej, bo ostatecznie zabrakło mi odwagi. Postanowiłam więc wywiązać się z kolejnej nominacji do liebstera, do której tym razem wytypowała mnie (Nie) Singielka. Szczerze, trudno było mi się do niej zabrać, ze względu na nie do końca łatwe pytania, więc na wasze szczęście, nie rozpiszę się za bardzo. Cóż... miejmy to już za sobą!

1. Żałujesz swojego wyboru studiów bądź szkoły średniej?

Z reguły niczego nie powinno się żałować, niezależnie od tego, czy przyniosło nam to więcej szkody niż pożytku, ale takie nakazy co się powinno, a czego nie, można sobie wsadzić gdzieś. W pierwszej chwili pomyślałam, że tak, że żałuję szkoły średniej, że mogłam iść tam, gdzie naprawdę chciałam, a tak skazałam siebie na cztery lata w technikum architektury krajobrazu z ludźmi tak niezgranymi, że aż serce bolało. Z ludźmi, którzy stali się sobie bliżsi jako jedność dopiero w ostatniej klasie. Ale później pomyślałam, że gdybym tam nie trafiła, nie poznałabym takich, a nie innych ludzi, nie wydarzyłyby się rzeczy, które się wydarzyły i które dużo mnie nauczyły, mimo, iż obfitowały w wiele łez, smutku, cierpienia i porażki. Ale takie sytuacje uczą najbardziej. Gdybym nie trafiła tam, nie byłabym tu, gdzie jestem teraz. Więc jeśli mogę to podzielić, to żałuję tylko 10% - że nie wybrałam kierunku, który naprawdę mnie wówczas interesował, a pozostałe 90, wiadomo już, prawda? Co do kierunku studiów, to nie żałuję, bo nie studiowałam. Chodziłam do policealnego studium na administrację i właśnie w tym roku skończyłam. Ale nie żałowałam ani przez chwilę, to była chyba jedna z najlepszych decyzji, jaką podjęłam w życiu.

2. Czego wolałabyś oszczędzić swoim dzieciom?

Wszystkiego co złe, to oczywiste. Nie chodzi mi o błędy, które popełniamy i które dzieci też mają prawo popełniać, a o to, na co kompletnie nie mamy wpływu. Cierpienie, ubóstwo, głód, poważne choroby, strata najbliższych... Nie uchronię ich od tego, co nieuniknione. Ale gdybym mogła, wzięłabym to na siebie. Chyba nie ma nic gorszego dla matki jak cierpienie ukochanych dzieci.

3. Jesteś za aborcją?

Nie wiem. Dla mnie to temat, w którym moje zdanie może się zmienić w każdej chwili. Bo wszystko zależy od sytuacji, w jakiej znajduje się kobieta, która decyduje się na tak okrutny krok i od jej stanu psychicznego. Nie można mierzyć wszystkich jedną miarą. Aczkolwiek ja osobiście, nie potrafiłabym poddać się aborcji, bez względu na wszystko. Nie potrafiłabym znieść myśli, że zabiłam maleńką, niewinną istotę, którą miałam pod sercem. To tak, jakbym zabiła siebie. A to jest tchórzostwo. Fakt, że ja nie byłabym w stanie tego zrobić, nie oznacza, że jestem temu całkowicie przeciwna. Zrozumiałabym, jeśli miałabym ku temu podstawy, ale to nie zmienia tego, że po prostu nie wiem. To trudne.

4. Co sądzisz na temat eutanazji?

Nie mam wyrobionego zdania na ten temat, bo tak jak w poprzednim pytaniu, to zależy od sytuacji. Odbieranie człowiekowi życia, żeby nie cierpiał... nie wiem. Odebranie tego życia jest tragiczną decyzją dla tych, którzy muszą ją podjąć, przecież sami decydują o tym, czy poddać eutanazji bliską im osobę. I to jest cierpienie. Decyzja jest cierpieniem, śmierć jest cierpieniem, ale z drugiej strony patrzenie na ból tej osoby, też jest cierpieniem. To tak jakbyśmy stali między młotem a kowadłem.

5. Jesteś osobą wierzącą?

Tak. Mimo, iż nie podoba mi się wszystko to, co głosi kościół, to wierzę w Boga. Oddzielam te dwie kwestie, choć może wcale nie powinnam, ale dzięki temu moja wiara jest mocniejsza, a to jest przecież najważniejsze. Dzięki temu zaczynam inaczej patrzeć na pewne sprawy. Na miłość, na rodzinę. Dzięki temu ma to dla mnie sens. Kiedyś wątpiłam, bardzo. Ale teraz już nie wątpię, teraz jest lepiej. 

6. Byłabyś w stanie zdecydować się na zabieg in vitro?

Myślę, że tak. To bardzo trudny proces, długotrwały, zawsze może się nie udać i trzeba być gotowym na to, by poddawać się kolejnym próbom. Nie jest to proste, a ja szybko tracę siły i wiarę, że w końcu będzie dobrze. Dlatego tylko tak myślę, ale nie mam pewności, czy rzeczywiście byłabym w stanie zdecydować się na in vitro.

7. Wolisz kochać czy być kochana?

Jedno bez drugiego nie ma racji bytu, jedno bez drugiego zawsze będzie dla kogoś nieszczęściem, dlatego chcę kochać i być kochana.

8. Chciałabyś utrzymywać ze mną kontakt prywatny?

Wszystko idzie ku temu tak, jak powinno, więc wiesz... :) A w przyszłym roku widzimy się w Krakowie i nie ma, że nie!

9. Dlaczego postanowiłaś zacząć prowadzić swojego bloga? Jaka wiąże się z nim historia?

Historii nie ma. Mając trzynaście lat, Edi - koleżanka z klasy, namówiła mnie do założenia bloga, a ja lubiąc pisać, od razu się zgodziłam. Wtedy panowała epoka pokemonów i pisania trawką (Boże, widzisz i nie grzmisz), modne też było streszczanie minionego dnia, zwłaszcza wśród gimnazjalistów, więc nie zaczynałam zbyt ambitnie. Jednak od tego czasu nie mogę zapomnieć o blogowaniu, a pisanie stało się moją największą (i w sumie jedyną) pasją.

10. Co robisz w wolnym czasie?

Nic. Serio. Jako osoba poszukująca pracy od roku, mam mnóstwo wolnego czasu i nie mogę powiedzieć, co lubię wtedy robić. Bo wtedy robię wszystko, byleby się tylko nie zanudzić na amen. Ale... gdybym na chwilę zapomniała, że jestem bezrobotna, to powiedziałabym, że w wolnym czasie czytam książki, słucham muzyki, robię zdjęcia i piszę, z każdą wolną chwilą coraz więcej. Bo to jest to, co uwielbiam.

11. Czujesz się na osobę w swoim wieku? Odpowiedź uzasadnij.

Oczywiście, że... nie. Czuję się jakbym miała 17/18 lat i chciałabym tyle mieć, mając podejście do życia takie, jak teraz. Wtedy to w ogóle byłoby wspaniale. Nawet nie wyglądam na swoje lata, więc zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie, jestem nastolatką, o. 

PS. Tak jak napisałam pod poprzednim postem i co się nie zmieniło to to, że nikogo nie będę męczyć swoimi pytaniami. Zero nominacji!

4 listopada 2014

Liebster Blog Award

Po raz kolejny zostałam nominowana do blogowej zabawy, tym razem przez Shadow, której dziękuję, bo to zawsze jest jakaś odmiana i okazja, byście dowiedzieli się trochę więcej o moim życiu. Od razu zaznaczam, że nie mam zamiaru nikogo nominować, chyba, że ktoś bardzo chce, to nie ma sprawy. Mogę nawet ułożyć pytania, gdyby coś. A więc, zaczynajmy!

1. Sprawdziłaś kiedyś teorię "przez żołądek do serca"? Jeśli tak to czy udało Ci się uwieść drugą osobę?

Z tego co pamiętam, to nie zdarzyło mi się wprowadzić tej teorii w praktykę. Czasem coś tam upichciłam (ciasta mi jakoś wychodzą), żeby trochę zabłysnąć, połechtać swoje ego i oczywiście, żeby sprawić drugiej osobie przyjemność, ale nie miałam na celu jej uwieść, bo jakże bym mogła, nie mając pojęcia o afrodyzjakach działających zarówno na żołądek, jak i na serce. Zresztą, marna ze mnie uwodzicielka, zwłaszcza w gotowaniu, w którym jestem kompletną ofermą.

2. Jakie byłyby Twoje 3 życzenia do złotej rybki, jakbyś ją złapała? 

Jeść kawior, pić szampana i spać na pieniądzach do końca życia.

Oczywiście, żartuję :) Moje życzenia byłyby bardziej przyziemne, ale trochę ich jest, więc muszę się chwilę zastanowić. Ale przede wszystkim...

I: Chciałabym kochać i być kochaną do końca życia przez jednego mężczyznę. Tak, jestem naiwna i mimo wszystko ciągle wierzę w prawdziwą miłość aż po grób, zwłaszcza, gdy patrzę na swoich rodziców. Poza tym... ostatnio rodzina zaczęła być dla mnie sensem życia, do niedawna w ogóle o tym nie myślałam, ale teraz rozumiem dlaczego jest najważniejsza. A o prawdziwą, szczęśliwą i kochającą się rodzinę jest bardzo ciężko.

II: Chciałabym, żeby moi rodzice, bliscy i przyjaciele byli zdrowi i zawsze mieli u boku kogoś, kto im pomoże bez względu na wszystko. Kiedy u nich wszystko będzie dobrze, to i ja będę szczęśliwa.

III: Nie chcę być bogata, ale chciałabym, żeby nigdy nie zabrakło mi na chleb, żebym mogła żyć jak należy i spełniać marzenia (niestety do zrealizowania większości potrzebne są pieniądze). Tak, jestem trochę materialistką, ale wiem, że pieniądze mimo, iż nie są najważniejsze, to są potrzebne do życia.

3. Twoja największa słabość...?

Ogólna forma tego pytania jest mi jak najbardziej na rękę, więc tak... mam tendencję do nadmiernego rozmyślania o życiu, nad którą chyba nigdy nie uda mi się zapanować.

Zawsze się denerwuję, boję, stresuję lub martwię. Na przemian, a w najgorszym wypadku, wszystko na raz. Dzieje się tak zwłaszcza, gdy wcale nie powinnam. I to jest największa słabość. Silniejsza ode mnie.

Lubię piwo i to bardzo. W tym przypadku przejawiam cechy męskie, ale jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Najbardziej gustuję w desperadosach.

4. Jesteś rannym ptaszkiem czy nocnym markiem? 

Szczerze, ciężko stwierdzić. Chociaż nie... rannym ptaszkiem nigdy nie byłam, nie jestem i na pewno nie będę. Przecież ja tak bardzo celebruję możliwość wylegiwania się w łóżku jak najdłużej. Co do nocnego marka, to tu mam niewiadomą, bo co to właściwie znaczy? Najwcześniej kładę się o 22, najpóźniej o 2-3 nad ranem (nie mam na myśli imprez, bo wtedy zdarza się jeszcze później, wiadomo), a kiedy już się położę to minie godzina albo dwie zanim uda mi się zasnąć. W międzyczasie słucham muzyki, żeby sen przyszedł szybciej i żeby odpłynąć sobie w ten mój piękny raj, za którym tęsknię całymi dniami.

5. Skąd bierzesz inspiracje na swojego bloga?

Inspirację mogę znaleźć wszędzie. Największą są ludzie, ich uczucia, relacje międzyludzkie, postrzeganie świata, styl bycia i moje własne życie. Czasem wystarczy jakieś słowo z ust bliskiej osoby, jakiś pogląd, który sprawi, że w mojej głowie pojawi się tysiąc myśli wartych zapisania. Czasem wystarczy widok padających promieni słońca na pachnący jesienią park albo wyjście na wino z przyjaciółką, Czasem wystarczy spojrzenie na kogoś lub na coś, jakiś cytat, tekst piosenki, dźwięk, film, (nie)zwykłe wspomnienie. Mogłabym wymieniać bez końca. To po prostu jest moment, iskra i już wiem. Jak nagłe przyspieszenie bicia serca. Życie jest piękne, ludzie są piękni, ich historie są piękne i to jest właśnie skarbnica inspiracji.

6. Wolisz obcasy czy adidasy?

Z reguły stawiam na wygodę, ale wolę obcasy. Nie chodzi mi tu stricte o szpilki, bardziej o koturny albo słupki, ale kto by tam na nazewnictwo zwracał uwagę. Lepiej się w nich czuję, dzięki nim moja sylwetka jest bardziej proporcjonalna, a kilka cm więcej dla mojej osoby jest jak najbardziej wskazane.

7. Kawa czy herbata?

Zdecydowanie herbata. Koniecznie w ulubionym kubku (a mam ich mnóstwo!) i koniecznie z cytryną, zwykłym niezwykłym składnikiem. Mimo, że kawę też lubię, to jednak herbata wygrywa bez żadnego cienia wątpliwości.

8. Makaron czy ryż?

Zróbmy wyliczankę. Siekiera, motyka, bimber, szklanka... dobra, pomidorową preferuję z ryżem, uwielbiam gulasz z ryżem, ale makaron jest dla mnie number one, ale tylko prosty, to znaczy nitki. Zwał jak zwał, mniejsza o to. W końcu makaron to makaron, bez względu na rodzaj.

9. W ludziach cenię...

Przede wszystkim szczerość i empatię, umiejętność zrozumienia drugiej osoby, nawet jeśli ma się inne poglądy. Lubię, gdy ludzie nie udają nikogo, są sobą mimo wszystko, gdy są godni zaufania, mają ambicje, dążą do celu, nie poddają się. To trochę trudne pytanie, bo tak naprawdę każdy człowiek jest inny, ma swoje wady i zalety, dzięki czemu tworzy jakąś indywidualność, a ja bardzo wiele rzeczy cenię w człowieku, jednak co cenię bardziej lub mniej zależy od tego, jaki ten człowiek jest. I może właśnie ta indywidualność jest kluczem, najważniejszym punktem tej odpowiedzi.  

10. Twoje ulubione wspomnienie z dzieciństwa...

Nie mam jakiegoś szczególnego wspomnienia, które wyryłoby mocny ślad w moim sercu. Całe dzieciństwo było wspaniałe, mimo różnych złych momentów. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to zdjęcie, na którym pozuję razem z bratem, w biało-różowej sukience, a w tle widać bajkowy ogród, pełen przeróżnych, kolorowych, pięknych kwiatów, ogród, za którym teraz tak bardzo tęsknię. Przypomniały mi się też chwile, gdy co niedzielę z tatą oglądałam w telewizji "disco relax", byliśmy niewiarygodnymi fanami tego programu. Teraz, mimo iż kocham rocka i reggae, wiem, dlaczego nie czuję nienawiści do disco polo i dlaczego jestem w stanie znieść tę muzykę, gdy mój brat non stop puszcza ją podczas jazdy samochodem. A może po prostu jestem tolerancyjna na wszelakie rodzaje muzyki.

11. Jaką książkę możesz polecić na jesienne wieczory?

Odkąd skończyłam szesnaście lat przestałam czytać książki dla przyjemności, towarzyszyły mi tylko lektury szkolne. Jednak postanowiłam to zmienić, bo w książkach tkwi tyle magii, jakiej nie można sobie wyobrazić. We wrześniu zaopatrzyłam się w upragnioną książkę Piotra Adamczyka, która idealnie pasuje do jesiennej melancholii, warto więc usiąść z kubkiem gorącej herbaty, otulając się kocem i pozwolić sobie przenieść w zupełnie inny świat, jakim jest "Dom tęsknot". Opowiada on o pewnej wrocławskiej kamienicy, która aż kipi tęsknotą na wszystkie możliwe strony. Tęsknotą za wolnością, szczęściem, spokojem, miłością... nawet nie jestem w stanie tego opisać. Zresztą, nie jestem dobra w recenzowaniu, a dobra książka obroni się sama, więc przytoczę kilka jednych z najpiękniejszych słów.


"Nie wiem, dlaczego ludzie mówią, że cuda się nie zdarzają. Przecież ty mi się zdarzyłaś."

"Moje wymarzone miejsce na ziemi nie ma stałych współrzędnych geograficznych, przesuwa się wraz z tobą i jest dokładnie między twoim lewym ramieniem i uchem."

"Powiedz, że mnie kochasz, to krótkie zdanie, wypowiedz je jak zaklęcie, a zrobię sobie z niego tatuaż w samym środku serca."

"Czasami człowiekowi się wydaje, że idzie ulicą marzeń, a przy jej końcu okazuje się, że to ślepa uliczka."

"Tęsknota to piękne uczucie. Podobne do miłości, ale smutniejsze. Tęsknota to takie uczucie jak smutna miłość. Uczucie rozpamiętywania tego, co było najpiękniejsze, i zapominania tego, co było złe. Przypominania sobie rzeczy, które w ogóle się nie zdarzyły, i życia z nadzieją, że jeszcze się kiedyś powtórzą."

"Tęsknota lepsza jest od samotności, bo w tęsknocie jest się we dwoje, choć tej drugiej osoby w tej chwili nie ma. Tęsknota za czymś, co się na pewno stanie, za kimś, kto na pewno przyjdzie, jest radosną tęsknotą."

"(...) i nagle jedno wiem już na pewno i zapamiętam to na całe życie - że tęsknić można nie tylko za czymś, co zdarzyło się dawno, lecz także za tym, co było przed chwilą."

"Powieść, podobnie jak kobieta, powinna pozostawiać uczucie niedosytu - dobre historie kończą się tam, gdzie chciałbyś je zacząć."

A na koniec, żeby nie było aż tak romantycznie...

"Wydawało mi się dziwne, że wszyscy po kolei odwracają się do siebie tyłem, każdy z własnego nieznanego innym powodu, i patrzą w dal, jakby wzrokiem szukali pocieszenia u kogoś, kogo w tej dali nie ma. A może jest, ale jeszcze dalej, niż można z okna zobaczyć, i oni patrzyli w tę dal jeszcze dalszą, dla pozostałych niewidoczną."

"Najgorsze było jednak to, że coś złego działo się także w naszej rodzinie. Coś nienazwanego jeszcze, niewypowiedzianego, czającego się na razie poza słowami. Coś, co było dopiero w intuicji, tonie głosu i coraz częstszym zniecierpliwieniu. Zniecierpliwieniu ojca i rozdrażnieniu matki."

"Jak wy możecie żyć w tym kraju, wokół bieda, głupota i komuniści. Mam alergię, ale nie na pyłki czy jakieś kwitnące krzewy, mam alergię na głupotę. Nie mógłbym tu mieszkać. W Polsce głupota kwitnie niezależnie od pory roku."

Takich wyłapanych ulubieńców mam o wiele więcej, a książki jeszcze nie skończyłam czytać. I to jest właśnie przykład jednego z ogromu możliwości czerpania inspiracji. "Dom tęsknot" jak najbardziej polecam!

20 października 2014

Piszę do Ciebie list, Irino...

Najdroższa Irino,

Dziś jest wyjątkowy dzień, bo są Twoje urodziny i imieniny - pełne, "trzydzieste" jak to stwierdziłaś, a Młody Gustaw powiedział: "tak, ciocia ma tyle lat, ile powiedziała". Tak więc, moja cudowna trzydziestko, życzę Ci wszystkiego co najlepsze. W przerwach od pisania tego listu wznosimy liczne toasty, drugi dzień z kolei, choć dziś intensywniej, wczoraj przecież nie było jak, zresztą sama wiesz. Aż dziwne, że niedzielnego popołudnia Marianna nie wróciła do wspomnień o dziadku i tragedii, która zdarzyła się równe 42 lata temu, dzień przed Twoimi osiemnastymi urodzinami. Los bywa okrutny, zwłaszcza dla tych, którzy niczym sobie na tę okrutność nie zasłużyli. Nie potrafię wyobrazić sobie bólu, którego wtedy doświadczyłaś, z którym musiałaś się zmagać, cierpienia, które odmieniło całe Twoje życie, które musiało przygotować Cię na kolejne trudne chwile. Nie potrafię wyobrazić sobie momentu, w którym dowiedziałaś się, że Twój tato zginął w wypadku kolejowym, wracając z pracy. Zginął, choć wcale nie powinien. Jemu jedynemu nie udało się wydostać z tej przewróconej i zmiażdżonej kolejki. Władzio nie miał żadnych szans. A Ty dowiedziałaś się o tym, gdy cieszyłaś się, że nazajutrz będziesz już pełnoletnia. Nie można mieć gorszego "prezentu" na urodziny niż ten! Mamo... Jesteś taka jak on, masz jego serce, duszę, charakter, cała jesteś jak on. Choć nigdy go nie poznałam i cholernie tego żałuję, to z opowieści wiem, że niczym się od niego nie różnisz. Ta dobroć, pracowitość, chęć pomocy każdemu, mimo wszystko, skromność, spokój i opanowanie, którym łagodzisz humory taty, cierpliwość i zrozumienie. Nie dziwię się, że wszyscy Cię uwielbiają. Potrafisz być bezpośrednia, to fakt, ale robisz to w taki sposób, że nikt nie ma Ci tego za złe, jesteś tak delikatna, tak łaskawa, tak wrażliwa. Czasem wolisz nie mówić nic, jeśli coś jest ponad Twoje siły, czasem się złościsz, bo masz powody, ale nawet z tą złością jesteś wspaniała.

Podziwiam Cię nad życie, nie ma dla mnie większego autorytetu niż Ty, dlatego Twoje wychowanie, zasady, wartości są jak moja druga skóra, której nie można zdjąć ani wymienić. Ba! Nawet nie chcę tego robić, bo to jedyne, co czyni mnie wartościowym człowiekiem i z czego jestem dumna. A że przy okazji to moje przekleństwo, to już inna sprawa. Za nic bardziej nie jestem Ci wdzięczna niż za to, co mi wpoiłaś, za wiarę, porządność, szacunek do samej siebie i innych, za pewność, że postępuję właściwie, nawet jeśli ludzie tego nie rozumieją, nawet jeśli społeczeństwo żyje inaczej, nawet jeśli z tego powodu miałabym zostać sama. Wiem, że to jest na wagę złota i traktuję to jak najcenniejszy w życiu skarb, bez względu na zdanie innych ludzi. Długo uczyłaś mnie jak żyć właściwie, ale nie poddałaś się, chociaż było tyle przeciwności  i niepowodzeń. Twój upór jednak się opłacił. Zrobiłaś wszystko co mogłaś i zrobiłaś to najlepiej jak potrafisz, teraz to wiem, dlatego zawsze będę o tym pamiętać.

Kocham Cię za wszystko co dla mnie zrobiłaś i za wszystko, co robisz nadal. Żałuję, że kiedyś w Ciebie zwątpiłam, że zwątpiłam przez własną głupotę, przez nastoletnie zauroczenie, bo miłością, jak obie wiemy, nie można było tego nazwać. Wtedy prawie Cię straciłam, odwróciłam się od Ciebie, bo myślałam, że źle mnie wychowujesz. Przepraszam. Cieszę się, że w końcu jesteśmy przyjaciółkami, że zbudowałyśmy silną więź, której już nic i nikt nie zniszczy, że mogę porozmawiać z Tobą o wszystkim, że nadrabiamy stracony czas, że jesteś najważniejszą osobą w moim życiu. Kocham Cię za to, że rozumiemy siebie nawzajem, że wybuchamy śmiechem w najmniej spodziewanym momencie, że rozmawiamy o pierdołach i te pierdoły są dla Ciebie ważne. Kocham Cię za to, że czasem się na mnie złościsz i krzyczysz, bo wiem, że Ci na mnie zależy nawet, jak się nie zgadzamy. Kocham Cię, chociaż tak rzadko to mówię, ale znasz mnie i wiesz, że jestem oszczędna w wyrażaniu uczuć, zresztą, mam to po Tobie. Jesteś cudowną kobietą i najlepszą matką. I właśnie za to najbardziej Cię kocham, Irino. Za to, że jesteś moją Mamą.

Życzę Ci dużo spokoju i zdrowia, bo ono jest przecież najważniejsze. Życzę Ci szczęścia i kolejnych 33 lat z tatą, życzę, byś była z nas dumna i nie musiała się za nas wstydzić, byś doczekała momentu, w którym będziesz teściową, a potem babcią. Życzę Ci spełnienia tych marzeń, których nie zdążyłaś spełnić i tych, które są jeszcze świeże, a na pewno je masz. Życzę Ci samych wspaniałych chwil, dużo uśmiechu, wiary w ludzi, byś nigdy nie straciła tej dobroci, którą w sobie posiadasz i radości, która czyni każdy dzień szczęśliwym. Życzę Ci, byś nigdy się nie zmieniała. Zresztą, Ty już wiesz, czego Ci jeszcze życzę w tym szczególnym dniu. I obiecuję, że pewnego dnia zabiorę Cię w góry. Jesteś moim mistrzem i zasługujesz na więcej niż gwiazdkę z nieba. Wszystkiego najlepszego!

6 października 2014

W nocy, gdy gwiazdy spadają

Pod koniec września wybrałyśmy się nad wodę, przecież mamy teraz taki całkiem niezły zalew z molo. Prawie jak nad morzem. To najlepsza atrakcja, jaką można było stworzyć w mieście, w którym więcej można usłyszeć niż zobaczyć. Więc wybrałyśmy się tak w środku tygodnia, wieczorem, z desperadosami w promocji zamiast niedawno polubionego nowego wina. Niebo było piękne, pełne gwiazd, można się zakochać, nie tylko w tym widoku. Zaczynam wątpić, że wiosna to najlepszy czas dla zakochanych (choć z mojej strony brzmi to trochę cynicznie, uczucie rozkwitło mi właśnie o tej porze). Jesienią też wszystko kwitnie! Tylko trochę inaczej, ale jednak.

Kiedy AR zajęta była otwieraniem butelki, moje oczy zobaczyły coś, czego już od dawna nie spodziewałam się ujrzeć.
- Spadająca gwiazda! Tam, patrz, odwróć się! - szturchnęłam ją z nadzieją, że zdąży zauważyć.
- Gdzie? Nie widzę... pomyśl życzenie, tylko szybko! Że też ja tego nie widziałam. Pomyślałaś? To dobrze, niech się spełni.
- Niech się spełni... - powtórzyłam za nią niczym echo, po czym dodałam:
- Może jeszcze jakaś spadnie.
Po tych słowach zorientowałam się, że wciąż mam nieotwartego desperadosa, zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu otwieracza z czerwonym królikiem, który kupiłam specjalnie, by podczas spotkań nie głowić się jak otworzyć piwo w inny sposób niż zębami. Zaglądałam do niej zupełnie bez sensu, bo po ciemku to raczej nic nie da się zobaczyć. W tej chwili przyjaciółka z entuzjazmem krzyknęła:
- Anja, spadła!
- Ale co? - zapytałam wciąż skupiając się na poszukiwaniach.
- No gwiazda! Nie widziałaś? Przed nami! - wskazała palcem.
- Nie widziałam. Ale teraz jest sprawiedliwie, nam obu spadły, teraz niech się spełniają.

Miałam życzenie może banalne, zwyczajne, nie warte proszenia, ale przyszło mi do głowy jako pierwsze, dotyczy najważniejszych rzeczy w życiu, o które tyle się modlę i które wiele dla mnie znaczą. W tej prośbie zawarłam trzy kwestie, które mają swoje źródło w tym samym miejscu. I przede wszystkim jeszcze do końca roku okaże się, czy jedna z nich się spełni czy też nie, więc długo czekać nie będę. A ostatnie dni sprawiły, że nabrałam nadziei na to, że będzie tak, jak chcę, że moje lęki opadną z sił i tym samym oddadzą mi przysługę. Bo szczerze mówiąc mam już ich serdecznie dość.

Kiedyś mocno wierzyłam w moc spadających gwiazd, ale to było zanim dotarło do mnie, że nie warto brać tego na serio i zanim dowiedziałam się, że to meteoryty, które spadły wiele lat świetlnych temu i gdy je widzimy, są po prostu przeszłością. Fakt, że żadne z nich nigdy się nie spełniło (a przynajmniej nie pamiętam) sprawił, że łatwiej przyjęłam do wiadomości nowinkę o meteorytach. Jednak mimo wszystko, nadal kocham patrzeć w rozgwieżdżone niebo. Nic nie jest w stanie tego zmienić. I gdy cudem ujrzałam przeszłość zmarłej gwiazdy, to nie obudziła się we mnie wiara, ale odruchowo pomyślałam życzenie jak podczas zdmuchiwania świeczek z urodzinowego tortu. Dla mnie to widok zapierający dech, zdarzający się raz na milion. Nie do opisania. Takie nic, co? Ale za to jakie piękne nic. Ostatnio wszystko jest niczym miód na moje serce, daje radość, dzięki której chętniej budzę się każdego dnia. A o to właśnie chodzi, żeby cieszyć się drobnostkami. Bez tego te większe nie przyniosą żadnej satysfakcji na dłuższą metę, wypalą się i znikną, zupełnie jak te spadające gwiazdy.



22 września 2014

Długa historia o nadmiernych emocjach i paleniu, czyli "jak ja nie lubię poniedziałku"

Początek jesieni nie zapowiedział się zbyt pięknie, słońce gdzieś się schowało, powiew wiatru stał się bardziej chłodny niż zazwyczaj, za to deszcze wpadają na dłużej. Właściwie to mi nie przeszkadza, bo to przecież jesień, ale męczą mnie ostatnio nastroje, idealnie zgrywające się z tym, co dzieje się za oknem.

Wczoraj w kościele zachciało mi się płakać tak, jak dziecku zachciewa się cukierka. Chociaż za każdym razem, gdy jestem na mszy, oczy zachodzą łzami. W ostatnich latach ciężko było mnie zaciągnąć do kościoła, gdy już chodziłam, to pod przymusem, ale od kilku miesięcy tego przymusu nie ma, idę, bo chcę iść, bo mam taką potrzebę, bo odsunięcie się od Boga osłabiło moją wiarę, a wiara jak nic jest mi niezbędna do życia. Chodząc, mam nadzieję, że Bóg spełni prośby, jakie do niego zanoszę. Proszę go, by mój związek przetrwał, proszę pełna obaw i lęku, bo nie można mieć człowieka na własność. Proszę też o zdrowie i szczęście dla rodziny i przyjaciół, a jedyne o co proszę dla siebie, to o ten związek właśnie, jakby był moim przeznaczeniem (biorąc pod uwagę okoliczności, wszystkie lata i przebieg naszej znajomości, zanim spotkaliśmy się po raz pierwszy, mogę stwierdzić, że w tym przeznaczeniu coś jest).

Wstając dziś w ten poniedziałkowy ranek, a właściwie w poniedziałkowe przedpołudnie, bo godzina była 11, czułam, że będzie źle. Zacznijmy od tego, że bardziej niż zwykle nie chciało mi się wstać, ledwo się zwlekłam i to określenie pasuje idealnie. Więc zanim zdążyłam się zwlec z łóżka, zanim oczy zdążyłam całkiem otworzyć, to brat zrobił mi wojnę o nic (a mówi się, że tylko kobiety tak potrafią), jakbym mu co najmniej całe jedzenie z lodówki zjadła. Cóż, chyba pierwszą nogą, którą postawił na podłodze, była lewa. Wojna ta powtarzała się co jakiś czas i pewnie się powtórzy, bo dzień jeszcze trwa. Oczywiście wciąż chodziło o nic albo o nic nie chodziło, zwał jak zwał. Tak się zaczęło... automatycznie wróciły do mnie niedzielne emocje, które dusiłam w sobie jak mogłam przed P., tłumacząc mu, że wszystko u mnie w porządku, żeby sobie tym głowy nie zawracał i cieszył się z mistrzostwa naszych siatkarzy, którym kibicował za nas dwoje, bo ja postanowiłam zabrać się za czytanie książki, o której marzyłam od dawna i chyba cudem udało mi się ją mieć w posiadaniu. Jednak on uparcie twierdził, że jest inaczej, że na pewno coś jest nie tak. Całe szczęście, że ten spór o moje samopoczucie nie miał miejsca twarzą w twarz, bo oczy moje kłamać nie potrafią (podobno). Ale co niby miałabym mu powiedzieć, skoro sama nie byłam w stanie tego zdefiniować? 

Wracając do poniedziałku... w domu panował wisielczy nastrój, nie wiedziałam, że może tak szybko się rozprzestrzeniać. Gdy wszyscy domownicy (poza 90-letnią babcią Marianną, która nie miewa nastrojów, czasem tylko strzeli focha) mają zły dzień to znaczy, że jest naprawdę źle. Ze swoimi humorami nie mogę wytrzymać, a co dopiero z humorami czwórki innych osób. Tak więc, gdy zostałam sama, dałam upust emocjom i poryczałam się jak dziecko, siarczyście kląć po nosem, zdecydowanie nie jak dziecko. Szybko się ogarnęłam, bo niespodziewanie dopadła mnie wena i musiałam zrobić z niej pożytek, a niewykorzystana boli najbardziej. Pomyślałam "po południu pójdę się wyładować, zabiorę zeszyt, poczuję się lepiej". Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wzięłam zeszyt, książkę (zupełnie nie wiem po co, nie miałam zamiaru jej czytać, ale nie rozstaję się z nią ani na chwilę, może dlatego), aparat i papierosy. W mokrych włosach i dresie, wymknęłam się niepostrzeżenie na pole (tak się właśnie u nas na południu mówi, ale w tym wypadku znaczenie było dosłowne) i od razu poczułam zimne, wilgotne od deszczu powietrze, wymamrotałam, że "piździ jak w kieleckim" (jakże by inaczej). Poczułam się trochę jak zbieg, który ucieka z celi, by zasmakować trochę wolności. Ale tyle chciałam z siebie wyrzucić, chciałam tą wolność odnaleźć w duszy, chciałam wykrzyczeć, że chcę się wyprowadzić, że mam dość bezskutecznego szukania pracy od prawie roku, że drżę ze strachu o swój związek, że skończy się zanim zacznie nowy rok (nie pytajcie skąd te obawy, zostały mi z przeszłości, jestem przewrażliwiona na tym punkcie). Chciałam wyrzucić, jak bardzo to wszystko mnie przerasta, ale teraz wydaje mi się to takie bez znaczenia. Bo w pewnych sprawach wiem, że mam rację, co do reszty wiem, że nie powinnam się poddawać, ale w takie dni, jak ten, nie chcę tego słuchać. Chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił, tak po prostu, posiedział w milczeniu a później poszedł ze mną na piwo. Żeby to było teraz, w tym momencie, w ten brzydki poniedziałkowy wieczór, a nie jutro czy za tydzień.


"Jestem tu, niewolnik wspomnień,
Czy ktoś mi pomoże?

Nie słyszysz jak cię wołam?
Czy przyszedłeś mnie zabrać?
(...)
Potrzebuję cię do wsparcia
We wszystkich smutkach,
Które żyją we mnie."

Poszłam więc za dom, między podwórkiem a polem stoi ogrodzenie, oparłam się o nie i patrzyłam przed siebie. Patrzyłam na okna sąsiadów, którzy mieszkają za tym naszym polem, sąsiadów, których nie lubimy nie bez powodu, ale to już inna historia. Patrzyłam na zachmurzone niebo i poczułam pustkę, jakby nie było we mnie tych wszystkich uczuć. Nawet to, co chciałam napisać, gdzieś się ulotniło. Dobrze, że wróciło i mogę o tym opowiedzieć. Zjechałam plecami po odgrodzeniu, zatrzymałam się w przysiadzie, jak to fachowo nazywają wuefiści, żeby czasem nie usiąść na mokrej od deszczu trawie. Przysiadłam tak na dłuższą chwilę w bezruchu, czekałam nie wiadomo na co i gapiłam się dalej przed siebie, jakby od tego zależała moja przyszłość. "(...) patrzyła w siną dal. Z drugiej strony sina dal patrzyła na Juliannę."

W końcu zapaliłam, choć przypuszczałam, że w tym roku uda mi się nie zapalić ani jednego. Bo ja z reguły nie palę. Ostatni raz zdarzyło mi się to rok temu latem i wtedy wypaliłam max. 4 sztuki i były to jedyne 4 sztuki na cały zeszły rok. Kiedyś paliłam bardzo dużo, głównie podczas imprez i wypadów ze znajomymi, które wtenczas były nieodłączną i regularną częścią mojej egzystencji. Ale to nie tak, że byłam nałogowym palaczem, bo nie byłam. Nie miałam sytuacji, kiedy chciałam zapalić, a nie mogłam i trafiał mnie szlag. Nie, nic z tych rzeczy. Jak nie mogłam, to nie paliłam, bo nie chciałam. I już. Później okazji do palenia było coraz mniej (to znaczy coraz mniej imprez), a jak okazja się pojawiała, to nie miałam chęci. Znajomi też rzucili, więc temat sam się zakończył. Tak w ogóle miałam chyba tylko 3 paczki przez cały ten czas. Ostatnią pożyczyłam (oczywiście w tajemnicy) na wieczne nieoddanie od wujka, który jechał do córki za granicę i wiózł jej kilkadziesiąt opakowań LD, jedno mniej nie zrobiło mu żadnej różnicy. Było to dokładnie wiosną 2013 roku, a paczkę mam do dzisiaj. I właśnie z tej paczki wypaliłam dziś przedostatniego papierosa. Nie poczułam żadnej ulgi, ale w pewnym sensie odreagowałam. Zapisałam parę zdań w zeszycie i wróciłam do domu.

Teraz jestem spokojniejsza, może dlatego, że o tym piszę i mam wrażenie, jakby kamień spadł mi z serca. Co prawda, poniedziałek jeszcze trwa, trochę tych emocji wciąż we mnie siedzi i w każdej chwili mogę potrzebować chusteczki, bo dosłownie wszystko jest dziś w stanie wywołać u mnie płacz, ale czuję się o niebo lepiej niż rano. A to jest chyba w tym momencie najważniejsze.