22 września 2014

Długa historia o nadmiernych emocjach i paleniu, czyli "jak ja nie lubię poniedziałku"

Początek jesieni nie zapowiedział się zbyt pięknie, słońce gdzieś się schowało, powiew wiatru stał się bardziej chłodny niż zazwyczaj, za to deszcze wpadają na dłużej. Właściwie to mi nie przeszkadza, bo to przecież jesień, ale męczą mnie ostatnio nastroje, idealnie zgrywające się z tym, co dzieje się za oknem.

Wczoraj w kościele zachciało mi się płakać tak, jak dziecku zachciewa się cukierka. Chociaż za każdym razem, gdy jestem na mszy, oczy zachodzą łzami. W ostatnich latach ciężko było mnie zaciągnąć do kościoła, gdy już chodziłam, to pod przymusem, ale od kilku miesięcy tego przymusu nie ma, idę, bo chcę iść, bo mam taką potrzebę, bo odsunięcie się od Boga osłabiło moją wiarę, a wiara jak nic jest mi niezbędna do życia. Chodząc, mam nadzieję, że Bóg spełni prośby, jakie do niego zanoszę. Proszę go, by mój związek przetrwał, proszę pełna obaw i lęku, bo nie można mieć człowieka na własność. Proszę też o zdrowie i szczęście dla rodziny i przyjaciół, a jedyne o co proszę dla siebie, to o ten związek właśnie, jakby był moim przeznaczeniem (biorąc pod uwagę okoliczności, wszystkie lata i przebieg naszej znajomości, zanim spotkaliśmy się po raz pierwszy, mogę stwierdzić, że w tym przeznaczeniu coś jest).

Wstając dziś w ten poniedziałkowy ranek, a właściwie w poniedziałkowe przedpołudnie, bo godzina była 11, czułam, że będzie źle. Zacznijmy od tego, że bardziej niż zwykle nie chciało mi się wstać, ledwo się zwlekłam i to określenie pasuje idealnie. Więc zanim zdążyłam się zwlec z łóżka, zanim oczy zdążyłam całkiem otworzyć, to brat zrobił mi wojnę o nic (a mówi się, że tylko kobiety tak potrafią), jakbym mu co najmniej całe jedzenie z lodówki zjadła. Cóż, chyba pierwszą nogą, którą postawił na podłodze, była lewa. Wojna ta powtarzała się co jakiś czas i pewnie się powtórzy, bo dzień jeszcze trwa. Oczywiście wciąż chodziło o nic albo o nic nie chodziło, zwał jak zwał. Tak się zaczęło... automatycznie wróciły do mnie niedzielne emocje, które dusiłam w sobie jak mogłam przed P., tłumacząc mu, że wszystko u mnie w porządku, żeby sobie tym głowy nie zawracał i cieszył się z mistrzostwa naszych siatkarzy, którym kibicował za nas dwoje, bo ja postanowiłam zabrać się za czytanie książki, o której marzyłam od dawna i chyba cudem udało mi się ją mieć w posiadaniu. Jednak on uparcie twierdził, że jest inaczej, że na pewno coś jest nie tak. Całe szczęście, że ten spór o moje samopoczucie nie miał miejsca twarzą w twarz, bo oczy moje kłamać nie potrafią (podobno). Ale co niby miałabym mu powiedzieć, skoro sama nie byłam w stanie tego zdefiniować? 

Wracając do poniedziałku... w domu panował wisielczy nastrój, nie wiedziałam, że może tak szybko się rozprzestrzeniać. Gdy wszyscy domownicy (poza 90-letnią babcią Marianną, która nie miewa nastrojów, czasem tylko strzeli focha) mają zły dzień to znaczy, że jest naprawdę źle. Ze swoimi humorami nie mogę wytrzymać, a co dopiero z humorami czwórki innych osób. Tak więc, gdy zostałam sama, dałam upust emocjom i poryczałam się jak dziecko, siarczyście kląć po nosem, zdecydowanie nie jak dziecko. Szybko się ogarnęłam, bo niespodziewanie dopadła mnie wena i musiałam zrobić z niej pożytek, a niewykorzystana boli najbardziej. Pomyślałam "po południu pójdę się wyładować, zabiorę zeszyt, poczuję się lepiej". Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wzięłam zeszyt, książkę (zupełnie nie wiem po co, nie miałam zamiaru jej czytać, ale nie rozstaję się z nią ani na chwilę, może dlatego), aparat i papierosy. W mokrych włosach i dresie, wymknęłam się niepostrzeżenie na pole (tak się właśnie u nas na południu mówi, ale w tym wypadku znaczenie było dosłowne) i od razu poczułam zimne, wilgotne od deszczu powietrze, wymamrotałam, że "piździ jak w kieleckim" (jakże by inaczej). Poczułam się trochę jak zbieg, który ucieka z celi, by zasmakować trochę wolności. Ale tyle chciałam z siebie wyrzucić, chciałam tą wolność odnaleźć w duszy, chciałam wykrzyczeć, że chcę się wyprowadzić, że mam dość bezskutecznego szukania pracy od prawie roku, że drżę ze strachu o swój związek, że skończy się zanim zacznie nowy rok (nie pytajcie skąd te obawy, zostały mi z przeszłości, jestem przewrażliwiona na tym punkcie). Chciałam wyrzucić, jak bardzo to wszystko mnie przerasta, ale teraz wydaje mi się to takie bez znaczenia. Bo w pewnych sprawach wiem, że mam rację, co do reszty wiem, że nie powinnam się poddawać, ale w takie dni, jak ten, nie chcę tego słuchać. Chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił, tak po prostu, posiedział w milczeniu a później poszedł ze mną na piwo. Żeby to było teraz, w tym momencie, w ten brzydki poniedziałkowy wieczór, a nie jutro czy za tydzień.


"Jestem tu, niewolnik wspomnień,
Czy ktoś mi pomoże?

Nie słyszysz jak cię wołam?
Czy przyszedłeś mnie zabrać?
(...)
Potrzebuję cię do wsparcia
We wszystkich smutkach,
Które żyją we mnie."

Poszłam więc za dom, między podwórkiem a polem stoi ogrodzenie, oparłam się o nie i patrzyłam przed siebie. Patrzyłam na okna sąsiadów, którzy mieszkają za tym naszym polem, sąsiadów, których nie lubimy nie bez powodu, ale to już inna historia. Patrzyłam na zachmurzone niebo i poczułam pustkę, jakby nie było we mnie tych wszystkich uczuć. Nawet to, co chciałam napisać, gdzieś się ulotniło. Dobrze, że wróciło i mogę o tym opowiedzieć. Zjechałam plecami po odgrodzeniu, zatrzymałam się w przysiadzie, jak to fachowo nazywają wuefiści, żeby czasem nie usiąść na mokrej od deszczu trawie. Przysiadłam tak na dłuższą chwilę w bezruchu, czekałam nie wiadomo na co i gapiłam się dalej przed siebie, jakby od tego zależała moja przyszłość. "(...) patrzyła w siną dal. Z drugiej strony sina dal patrzyła na Juliannę."

W końcu zapaliłam, choć przypuszczałam, że w tym roku uda mi się nie zapalić ani jednego. Bo ja z reguły nie palę. Ostatni raz zdarzyło mi się to rok temu latem i wtedy wypaliłam max. 4 sztuki i były to jedyne 4 sztuki na cały zeszły rok. Kiedyś paliłam bardzo dużo, głównie podczas imprez i wypadów ze znajomymi, które wtenczas były nieodłączną i regularną częścią mojej egzystencji. Ale to nie tak, że byłam nałogowym palaczem, bo nie byłam. Nie miałam sytuacji, kiedy chciałam zapalić, a nie mogłam i trafiał mnie szlag. Nie, nic z tych rzeczy. Jak nie mogłam, to nie paliłam, bo nie chciałam. I już. Później okazji do palenia było coraz mniej (to znaczy coraz mniej imprez), a jak okazja się pojawiała, to nie miałam chęci. Znajomi też rzucili, więc temat sam się zakończył. Tak w ogóle miałam chyba tylko 3 paczki przez cały ten czas. Ostatnią pożyczyłam (oczywiście w tajemnicy) na wieczne nieoddanie od wujka, który jechał do córki za granicę i wiózł jej kilkadziesiąt opakowań LD, jedno mniej nie zrobiło mu żadnej różnicy. Było to dokładnie wiosną 2013 roku, a paczkę mam do dzisiaj. I właśnie z tej paczki wypaliłam dziś przedostatniego papierosa. Nie poczułam żadnej ulgi, ale w pewnym sensie odreagowałam. Zapisałam parę zdań w zeszycie i wróciłam do domu.

Teraz jestem spokojniejsza, może dlatego, że o tym piszę i mam wrażenie, jakby kamień spadł mi z serca. Co prawda, poniedziałek jeszcze trwa, trochę tych emocji wciąż we mnie siedzi i w każdej chwili mogę potrzebować chusteczki, bo dosłownie wszystko jest dziś w stanie wywołać u mnie płacz, ale czuję się o niebo lepiej niż rano. A to jest chyba w tym momencie najważniejsze.

17 września 2014

Sobota jak pechowy piątek trzynastego

To był sobotni, ciepły, wrześniowy wieczór. Teraz coraz wcześniej robi się ciemno, niestety. Nie lubię tego, dzień trwa zbyt krótko, by zrobić wszystko, co się zamierza. Tak jakby później nie było na to czasu, jakby godzina 16 przechodziła w 22, mimo, że poza ciemnością za oknem nie zmienia się nic. Wracaliśmy do domu, było tak spokojnie. Lubię podróżować, choć nocami zawsze mam jakąś obawę. Bo przecież noc kryje w sobie tak wiele, tak bardzo trzeba zdać się na wyobraźnię (a może chodzi o to, żeby jednak tego nie robić?), mimo szeroko otwartych oczu, nie widzimy nic.

- Niedługo znowu będzie rondo. Które to już? Piąte? Szóste? Do Ciebie tyle kółek trzeba robić, ja nie wiem... - powiedział z uśmiechem, mając na myśli: "lubię Ci dokuczać, bo wtedy masz to spojrzenie, które uwielbiam".

Chwilę później nie miałam pojęcia co się stało, jakbym straciła pamięć na dwie sekundy. Zauważyłam, że jedziemy prosto na to cholerne rondo. Na szczęście nie stracił zimnej krwi, gwałtowanie wyhamował, usłyszałam pisk opon odbijających w prawo. Wróciliśmy na prostą, jedziemy dalej, już bez żadnego kolejnego okrążenia, to było ostatnie. Wszystko skończyło się dobrze. Co za ulga.

- Nie sądziłem, że to tak blisko, naprawdę.

Wtedy serce podeszło mi do gardła, rzadko przytrafiają mi się takie sytuacje, dlatego kompletnie nie radzę sobie z emocjami. W głowie niby pustka, a jednak chaos tylko jednej myśli "o mój Boże, o mój Boże, o mój Boże", jakbym miała włączoną opcję "powtarzaj". Co by było gdyby szybko nie zareagował? Całe szczęście, że jest bardzo dobrym kierowcą. Przecież każdemu może się to zdarzyć, nawet najlepszym.

- Przestraszyłaś się? - zapytał, chwytając mnie za rękę.
- Tak. Trochę. (bzdura, byłam przerażona!)
- Ja też. Przepraszam.

Spojrzałam w okno i zobaczyłam obraz sprzed 11 lat. Zima, czekałyśmy z koleżanką na autobus do szkoły. W między czasie jechała kobieta z dwójką naszych wspólnych koleżanek, zabrała nas. Do podstawówki samochodem jest 5 minut drogi, zimą troszkę więcej. W pewnym momencie na prostej wpadliśmy w poślizg, ona nie potrafiła zapanować nad kierownicą. Wylądowaliśmy w rowie, na dachu. Mało brakowało, a uderzylibyśmy w drzewo. "Miałyście dużo szczęścia" - pamiętam jak dziś słowa osób, które nas wyciągały ze środka zgniecionego auta. Ten jeden jedyny raz byłam pewna, że nie wyjdę z tego żywa.

Patrzyłam na ten obraz i pomyślałam, że po raz kolejny miałam więcej szczęścia niż zwykle. Jednak strach w obu sytuacjach był taki sam, ale zachowanie pozorów, że wcale tak bardzo się nie przestraszyłam, wyszło mi mistrzowsko. Czułam tylko jak wali mi serce, aż dziwne, że nie wyskoczyło. Ale byłam coraz spokojniejsza... przecież kilka kilometrów od domu już nic nie może się wydarzyć. Chociaż nigdy nie ma pewności, że co zdarzyło się raz, nie zdarzy się znowu, prawda?

W radiu leciała jedna z moich ulubionych piosenek Strachy Na Lachy:

"Dzień dobry, kocham cię,
już posmarowałem tobą chleb,
dzień dobry, kocham cię,
nie chcę cię z oczu stracić, więc
jeszcze więcej (...)"

Pozwoliłam sobie odpłynąć, zamknęłam oczy, by całkiem pozbyć się lęku, opanować myśli, opanować siebie. Nie było mi to dane. Nagle poczułam szarpnięcie, odbicie w lewo i powrót na właściwy pas. "Co do cholery?!" - myślę i pytam:

- Co się stało?
- Nie widziałaś?
- Ale czego? - gdzieżbym mogła cokolwiek zobaczyć w momencie, w którym próbowałam się uspokoić.
- Jakiś pijaczyna leżał w połowie na jezdni. Poszedłbym siedzieć za cudzą głupotę. Aż mi adrenalina  skoczyła. - zauważyłam, że tym razem na serio się zdenerwował.

To był bardzo krótki odcinek drogi niezabudowanej, bez jakiegokolwiek oświetlenia. Pan zalany w trupa (jak to brzmi w tej sytuacji) nie posiadał odblasków, choć powinien, ale czego można wymagać... zdziwiłabym się, gdyby było inaczej.

Drugi raz w ciągu 20 minut.

- No tak, przecież dziś jest 13-ty. Podobno pechowy. - wydusiłam, gdy tylko dotarliśmy na miejsce, zanim poszedł zapalić.
Jednak z drugiej strony to szczęście w nieszczęściu, jakby nie było. Za każdym razem mogło się skończyć źle, a nic takiego się nie wydarzyło. Więc ten 13-ty nie do końca był taki pechowy.

Później, gdy wracał do domu, martwiłam się, żeby czasem znów mu coś na drodze nagle nie wyskoczyło. Z niecierpliwością wyczekiwałam jakiegoś znaku życia. Kamień spadł mi z serca, gdy dostałam sms, że dojechał spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Mogłam spokojnie iść spać, dziękując Bogu, że ten dzień dobiegł końca.

Nienawidzę takich chwil, gdy czuję, że ona tu jest. Gdy jej nie widzę i nie wiem, czy się pojawi, czy zabierze mnie ze sobą czy da sobie spokój. Gdy mam ją w głowie, w swoich najciemniejszych myślach. Całe szczęście była tylko przelotem, mimochodem, jakby swój cel miała zupełnie gdzieś indziej, zostawiając po sobie ślad w postaci skołatanych nerwów.

Życie może się skończyć w każdej chwili, nieoczekiwanie, a my i tak tego życia nie potrafimy docenić. Robimy to, gdy czujemy, że je tracimy. A dlaczego nie wtedy, gdy nie mamy tego poczucia straty? Pięć razy napisałam "szczęście" w kontekście, że dobrze, że żyjemy. Dlaczego więc o tym zapominamy? Że dobrze jest żyć?

"Budząc się rano, pomyśl, jaki to wspaniały skarb żyć, oddychać i móc się radować." - Marek Aureliusz

2 września 2014

Versatile Blogger Award

Mogłam się spodziewać, że Asik mi nie odpuści i wytypuje mnie do wyznania faktów z mego jakże niezbyt fascynującego życia, wiedząc, że nie darzę wielką sympatią tego typu zabaw. Za to się jeszcze policzymy :* Jednak nie zamierzam tchórzyć i wywiążę się z nominacji z procentem, gdyż podczas pisania nazbierało się ich 10, zupełnie nie wiem jakim cudem.

Początkowo planowałam napisać krótką relację z mojego pobytu w górach, ale stwierdziłam, że to nie ucieknie, a co więcej, można połączyć jedno z drugim, więc... zaczynamy!

1. Jak wiadomo, relacje między ludzkie są bardzo ważne, niezależnie od tego ile trwają i jaką mają postać. Ja bardzo sobie cenię wirtualne znajomości, każda jest dla mnie cenna, każda coś wnosi do mojego życia i cieszę się, gdy mogę przenieść je do realnego świata. Ale dążąc do meritum... są trzy wartości, które stawiam na najwyższych szczeblach, mianowicie: rodzina, przyjaźń i miłość. Nie wszyscy wiedzą, że osoby najbliższe memu sercu poznałam właśnie wirtualnie. Asię na blogu, która jest moją najlepszą przyjaciółką, rozumie i zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny, a miłość telefonicznie. Obie te znajomości zaczęły się mniej więcej w tym samym czasie, z różnicą zaledwie 4 miesięcy, prawie 9 lat temu. Nigdy bym nie pomyślała, że tak wiele zmieni to w moim życiu. Dlatego warto pielęgnować takie relacje, bo nie wiadomo jak się potoczą. Kiedyś bardziej rozwinę te historie, bo długo można opowiadać :)

2. Kocham góry. Najchętniej bym w nich zamieszkała. Tam jest zupełnie inny świat, który sprawia, że zapominam o całym świecie i skupiam się tylko na tym, co mam dookoła. Widoki szczytów górskich, wspinaczki, spacery, szum potoku, uzdrawiające powietrze, a nawet piwo w przerwie gdzieś na polanie, to coś, co powoduje, że serce mi rośnie, dusza się uspokaja, jestem szczęśliwa. Tam mam wszystko, czego potrzebuję. Nie ma takich słów, by wyrazić wszystkie emocje, które mi wtedy towarzyszą, to po prostu trzeba poczuć.


Ostatnio wybrałam się do Zakopanego, w którym nie byłam od 13 lat. Spaliśmy u znajomej brata w Suchym, kilka km od miasta. Mogę narzekać, że to był bardzo krótki czas, że niewiele zobaczyłam, że męczył mnie tłum w centrum Zakopanego, ale to tak naprawdę bez znaczenia, bo mimo to, zdołałam odpocząć, uspokoić myśli, nabrać sił na kolejne dni. Spacer przez Ząb (najwyżej położona parafia w Polsce) na Gubałówkę, sanktuarium na Krzeptówkach, zatłoczone Krupówki, grillowane oscypki, skocznie, które widziałam jedynie od dołu, świętowanie pobytu z gaździną... to niedługie chwile, ale nikt mi ich nie odbierze, bo było po prostu wspaniale. Zastanawiam się tylko jak góry wyglądają zimą...

3. Nigdy w życiu nie miałam nic złamanego/zwichniętego/skręconego/naderwanego/itp., co jest zaskakujące przy mojej drobnej posturze. Za to zdarzały się inne wypadki, w którym moje kości mistrzowsko wychodziły bez szwanku. Upadek na głowę z trzepaka (wisiałam na nim jak nietoperz, lubiłam ten rodzaj akrobacji), pogryzienie przez psa, cegła spadająca na palec u ręki, gdy miałam 8-10 lat. Wprawdzie nic wielkiego się wtedy nie stało, straciłam tylko paznokieć. W wieku 11 lat doszło do wypadku samochodowego w drodze do szkoły. Wylądowaliśmy na dachu, cudem unikając zderzenia z drzewem. Sytuacja była poważna, ale poza paniką i przerażeniem, nic się nie stało.

4. Uwielbiam spać do tego stopnia, że nie wychodziłabym z łóżka przez 24h, ale wbrew pozorom nie jestem tak wielkim śpiochem. Wstanę na każdą godzinę bez najmniejszego problemu, choć gdy nie muszę, wyleguję się do oporu, to znaczy do momentu, kiedy zaczynam być głodna. Ale to już inna kwestia.

5. Mam w gospodarstwie zoo. Poza zwierzętami hodowlanymi, których w sumie jest kilkadziesiąt sztuk, mamy w posiadaniu gołębie, aktualnie 8 psów, a w domu papugi i sporą kolekcję kanarków egzotycznych, z racji, iż tata jest dumnym hodowcą tych oto ptaków, zbierającym puchary, medale i dyplomy w przeróżnych konkursach i na wystawach.

6. Jestem tania w utrzymaniu, jeśli chodzi o jedzenie. Rodzice mówią, że jem tyle co wróbel albo 2-letnie dziecko. Mam jednak dobrą przemianę materii i widocznie bardzo mały żołądek, któremu wiele do szczęścia nie potrzeba. Chociaż zdarzają się takie dni, kiedy jem jak smok. Niestety nie trafiają się one zbyt często. Nie żebym narzekała, ale nie pogniewałabym się za dodatkowe 5 kg więcej.

7. Nienawidzę pająków, niezależnie od wielkości. Nienawidzę ich do tego stopnia, że potrafię drzeć się wniebogłosy, jakby mnie co najmniej obdzierano ze skóry, gdy tylko jakiegoś zobaczę. Kilka lat temu znajomy poprosił, by podrasować mu zdjęcie, zgodziłam się bez problemu. Okazało się, że popełniłam błąd, który do dziś śni mi się po nocach. Jaki? Otóż, gdy oczy me ujrzały treść fotografii, myślałam, że zejdę na zawał i to nie z powodu znajomego, a tego, co mu towarzyszyło. Na jego twarzy (tak, na twarzy) spoczywała wielka, włochata, paskudna tarantula. A ja musiałam na nią patrzeć przez cały czas obróbki. Oczywiście miałam ochotę zrezygnować i powiedzieć koledze, żeby znalazł sobie innego edytora, ale stwierdziłam, że trzeba się wywiązać z zadania, że przecież to tylko zdjęcie i nic mi się nie stanie. Poza palpitacjami serca nic się nie wydarzyło. Nie wyobrażam sobie ujrzenia tego potwora na żywo. Brrr...

8. Jestem praptakiem. Ot tak, po prostu, bo Asia miała taką fantazję po wysłuchaniu tej oto piosenki:


Jako, że najlepszy jest w niej refren i idealnie pasował do sytuacji, to tak już zostało. Przełomowym wydarzeniem był mój praptaczy lot, który został uwieczniony na filmie. Wtedy to stałam się 100% praptakiem.

9. Bardzo łatwo mnie wkręcić. Jestem w stanie uwierzyć w największą bzdurę, jeśli jest przekazana bardzo przekonująco. Moja naiwność nie zna granic. Najgorsze jest jednak to, że daję się wrobić tylko tym osobom, które lubię i szanuję. Ale to chyba dlatego, że im ufam. Mam nadzieję, że nie strzeliłam sobie samobója i nie zostanie to wykorzystane przeciwko mnie.

10. Mam w sobie pierwiastek krętacza. Kombinuję jak koń pod górę, żeby tylko jakiś niecny uczynek nie ujrzał światła dziennego. Najczęściej zdarza się to w grupie, bo co dwie głowy to nie jedna. Kiedyś z Asikiem chciałyśmy zrobić drinki, żeby mieć mniej toastów do wznoszenia. Wykradłyśmy więc z barku moich rodziców butelkę wódki i zabrałyśmy się do roboty. Wszystko dobrze, ale trzeba coś wymyślić, by się nie zorientowali, że trochę ubyło. Wpadłyśmy na genialny pomysł, żeby do alkoholu dolać wody. Tak, zwykłej wody z kranu. Możecie sobie wyobrazić jak ta wódka później wyglądała. Ale kto by się tym przejmował, ślady zatarte, drinki zrobione, zadanie wykonane. I nawet jest na to dowód! Nakręciłyśmy filmiki z całego procesu, łącznie z konsumpcją tych drinków. A rodzice? Nic nie zauważyli. Zajrzeli do barku kilka miesięcy później, zdziwili się widząc, że wódka jest jakby mętna, ale nie drążyli tematu. Sprawa została zamknięta, a my po dziś dzień mamy ubaw z całej tej akcji.

To by było wszystko, mam nadzieję, że się nie zanudziliście. Nie nominuję nikogo, może ktoś zechce podjąć wyzwanie dobrowolnie :)