Nie chciałam tu wracać, nie chciałam zmuszać się do pisania, chociaż tak wiele mam do opowiedzenia. Do dziś myślałam, że opowiem o tym co dobre, pełne miłości i szczęśliwe. O tym, że dałam ostatnią szansę mojej miłości i że mam do niej zupełnie inne podejście. O tym, że zmieniłam swoje spojrzenie na przyszłość i postanowiłam realizować marzenia, które chowały się gdzieś w głębi duszy. Jednak los sprawił, że jest inaczej. Bo przecież łatwiej pisać o cierpieniu i tragedii.
Do dziś myślałam, że nadchodzące święta będą najtrudniejszymi do przeżycia przez wzgląd na inne plany mojego chłopaka, które trochę raniły moje serce. Nigdy nie pomyślałabym, że słowo "najtrudniejsze" będzie miało tak ogromne znaczenie. Znaczenie, które przerasta mnie ponad wszystko.
- Stoisz czy siedzisz? - pyta brat, dzwoniąc wieczorem, po czym przekazuje mi informacje, od których zrobiło mi się słabo.
- Miałem do Ciebie dziś nie dzwonić, ale... - głos mu się załamał i zrozumiałam, że stało się coś tragicznego - ...babcia nie żyje.
Zaniemówiłam, nie mogłam uwierzyć w to, co mówi, przecież nikt nie jest w stanie uwierzyć w śmierć bliskiej osoby, nawet jeśli ta zbliżała się nieuchronnie. Pytam jak to się stało, dlaczego, wyrzucam z siebie potok słów, bez ładu i składu, zalewając się łzami.
- Zawał... usłyszałem hałas, byłem sam, poszedłem sprawdzić, może upuściła laskę albo przewróciła krzesło, ale nie... to ona upadła, jak przyjechało pogotowie jeszcze żyła, ale już nic się nie dało zrobić...
Słysząc mój nieopanowany płacz, sam zaczął płakać. A potem się rozłączył. "Najtrudniejsze święta" cholera. Naprawdę nie przypuszczałam, że będą tak bardzo prawdziwe.
Wiem, że powinnam się tego spodziewać, bo Marianna na początku grudnia skończyła 92 lata i to wiek, w którym śmierć nie powinna dziwić, ale... każda strata boli równie mocno, bez względu na metrykę. Obawiałam się tego dnia... wiedziałam, że nadejdzie, ale żeby teraz, przed samymi świętami... nikt nie chce takich niespodzianek. Mogłabym obwiniać Boga, ale po co... może tak musiało być, może chciał Jej oszczędzić bólu z którym zmagała się każdego dnia, mimo, że wyglądała na okaz zdrowia. Nie wiem. Wiem tylko, że od dziś wszystko się zmieni. I że nie będą to łatwe zmiany... ale babcia była na nie gotowa. We wtorek byłyśmy u spowiedzi, wtedy to widziałam ją po raz ostatni. Msza była w intencji starszych i chorych, a Marianna nie uważała się za chorą. Cały czas powtarzała, że nie przyjmie księdza w domu na spowiedź, bo nie jest umierająca, że wyspowiada się w kościele, mimo, że ciągle bolały ją nogi. Podczas mszy wzięła udział w namaszczeniu chorych, przyjęła komunię i poczuła ulgę. Kiedy wróciłyśmy do domu powiedziała, że teraz może umierać... chyba nie zdawała sobie sprawy z wagi tych słów. Od lat była - jak to mówiła - gotowa na śmierć. Odkładała pieniądze na pogrzeb, miała przyszykowane ubranie w którym zostanie pochowana, często o tym wspominała, czasem mam wrażenie, że myślała o tym od momentu w którym zmarł dziadek, a to było kilkadziesiąt lat temu. Zawsze, gdy to słyszałam śmiałam się z niej powtarzając, że jeszcze będzie się bawić na moim weselu... niestety nie miałam racji, a nie ukrywam, że bardzo mi na tym zależało, bo poza nią nie miałam i nie znałam innych dziadków. Rodzice taty zmarli jak byłam bardzo mała.
A ja... rozpadłam się na kawałki, nawet nie wiem jak mogą się czuć rodzice, moja Irina, która przemywała ciało babci, gdy zadzwonił do mnie brat. Nie jestem w stanie pozbierać myśli, słów, siebie samej. Chciałabym, żeby to był koszmar, z którego zaraz się obudzę... Przygotowanie się na życiowe tragedie i utratę ukochanych osób nie oznacza, że jesteśmy na nie przygotowani. W głębi duszy zawsze odkładamy to w czasie, nawet jeśli wiemy, że to niedługo. Ja nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że ma ponad 90 lat i liczyłam na to, że przez kilka następnych będzie cieszyć się życiem swoim i naszym. Teraz mam nadzieję, że tam gdzie jest - jest jej lepiej. Nie jestem w stanie nic więcej dodać, a chciałabym - dla Marianny. Może kiedyś.