Wczoraj w kościele zachciało mi się płakać tak, jak dziecku zachciewa się cukierka. Chociaż za każdym razem, gdy jestem na mszy, oczy zachodzą łzami. W ostatnich latach ciężko było mnie zaciągnąć do kościoła, gdy już chodziłam, to pod przymusem, ale od kilku miesięcy tego przymusu nie ma, idę, bo chcę iść, bo mam taką potrzebę, bo odsunięcie się od Boga osłabiło moją wiarę, a wiara jak nic jest mi niezbędna do życia. Chodząc, mam nadzieję, że Bóg spełni prośby, jakie do niego zanoszę. Proszę go, by mój związek przetrwał, proszę pełna obaw i lęku, bo nie można mieć człowieka na własność. Proszę też o zdrowie i szczęście dla rodziny i przyjaciół, a jedyne o co proszę dla siebie, to o ten związek właśnie, jakby był moim przeznaczeniem (biorąc pod uwagę okoliczności, wszystkie lata i przebieg naszej znajomości, zanim spotkaliśmy się po raz pierwszy, mogę stwierdzić, że w tym przeznaczeniu coś jest).
Wstając dziś w ten poniedziałkowy ranek, a właściwie w poniedziałkowe przedpołudnie, bo godzina była 11, czułam, że będzie źle. Zacznijmy od tego, że bardziej niż zwykle nie chciało mi się wstać, ledwo się zwlekłam i to określenie pasuje idealnie. Więc zanim zdążyłam się zwlec z łóżka, zanim oczy zdążyłam całkiem otworzyć, to brat zrobił mi wojnę o nic (a mówi się, że tylko kobiety tak potrafią), jakbym mu co najmniej całe jedzenie z lodówki zjadła. Cóż, chyba pierwszą nogą, którą postawił na podłodze, była lewa. Wojna ta powtarzała się co jakiś czas i pewnie się powtórzy, bo dzień jeszcze trwa. Oczywiście wciąż chodziło o nic albo o nic nie chodziło, zwał jak zwał. Tak się zaczęło... automatycznie wróciły do mnie niedzielne emocje, które dusiłam w sobie jak mogłam przed P., tłumacząc mu, że wszystko u mnie w porządku, żeby sobie tym głowy nie zawracał i cieszył się z mistrzostwa naszych siatkarzy, którym kibicował za nas dwoje, bo ja postanowiłam zabrać się za czytanie książki, o której marzyłam od dawna i chyba cudem udało mi się ją mieć w posiadaniu. Jednak on uparcie twierdził, że jest inaczej, że na pewno coś jest nie tak. Całe szczęście, że ten spór o moje samopoczucie nie miał miejsca twarzą w twarz, bo oczy moje kłamać nie potrafią (podobno). Ale co niby miałabym mu powiedzieć, skoro sama nie byłam w stanie tego zdefiniować?
Wracając do poniedziałku... w domu panował wisielczy nastrój, nie wiedziałam, że może tak szybko się rozprzestrzeniać. Gdy wszyscy domownicy (poza 90-letnią babcią Marianną, która nie miewa nastrojów, czasem tylko strzeli focha) mają zły dzień to znaczy, że jest naprawdę źle. Ze swoimi humorami nie mogę wytrzymać, a co dopiero z humorami czwórki innych osób. Tak więc, gdy zostałam sama, dałam upust emocjom i poryczałam się jak dziecko, siarczyście kląć po nosem, zdecydowanie nie jak dziecko. Szybko się ogarnęłam, bo niespodziewanie dopadła mnie wena i musiałam zrobić z niej pożytek, a niewykorzystana boli najbardziej. Pomyślałam "po południu pójdę się wyładować, zabiorę zeszyt, poczuję się lepiej". Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wzięłam zeszyt, książkę (zupełnie nie wiem po co, nie miałam zamiaru jej czytać, ale nie rozstaję się z nią ani na chwilę, może dlatego), aparat i papierosy. W mokrych włosach i dresie, wymknęłam się niepostrzeżenie na pole (tak się właśnie u nas na południu mówi, ale w tym wypadku znaczenie było dosłowne) i od razu poczułam zimne, wilgotne od deszczu powietrze, wymamrotałam, że "piździ jak w kieleckim" (jakże by inaczej). Poczułam się trochę jak zbieg, który ucieka z celi, by zasmakować trochę wolności. Ale tyle chciałam z siebie wyrzucić, chciałam tą wolność odnaleźć w duszy, chciałam wykrzyczeć, że chcę się wyprowadzić, że mam dość bezskutecznego szukania pracy od prawie roku, że drżę ze strachu o swój związek, że skończy się zanim zacznie nowy rok (nie pytajcie skąd te obawy, zostały mi z przeszłości, jestem przewrażliwiona na tym punkcie). Chciałam wyrzucić, jak bardzo to wszystko mnie przerasta, ale teraz wydaje mi się to takie bez znaczenia. Bo w pewnych sprawach wiem, że mam rację, co do reszty wiem, że nie powinnam się poddawać, ale w takie dni, jak ten, nie chcę tego słuchać. Chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił, tak po prostu, posiedział w milczeniu a później poszedł ze mną na piwo. Żeby to było teraz, w tym momencie, w ten brzydki poniedziałkowy wieczór, a nie jutro czy za tydzień.
"Jestem tu, niewolnik wspomnień,
Czy ktoś mi pomoże?
Nie słyszysz jak cię wołam?
Czy przyszedłeś mnie zabrać?
(...)
Potrzebuję cię do wsparcia
We wszystkich smutkach,
Które żyją we mnie."
Czy ktoś mi pomoże?
Nie słyszysz jak cię wołam?
Czy przyszedłeś mnie zabrać?
(...)
Potrzebuję cię do wsparcia
We wszystkich smutkach,
Które żyją we mnie."
Poszłam więc za dom, między podwórkiem a polem stoi ogrodzenie, oparłam się o nie i patrzyłam przed siebie. Patrzyłam na okna sąsiadów, którzy mieszkają za tym naszym polem, sąsiadów, których nie lubimy nie bez powodu, ale to już inna historia. Patrzyłam na zachmurzone niebo i poczułam pustkę, jakby nie było we mnie tych wszystkich uczuć. Nawet to, co chciałam napisać, gdzieś się ulotniło. Dobrze, że wróciło i mogę o tym opowiedzieć. Zjechałam plecami po odgrodzeniu, zatrzymałam się w przysiadzie, jak to fachowo nazywają wuefiści, żeby czasem nie usiąść na mokrej od deszczu trawie. Przysiadłam tak na dłuższą chwilę w bezruchu, czekałam nie wiadomo na co i gapiłam się dalej przed siebie, jakby od tego zależała moja przyszłość. "(...) patrzyła w siną dal. Z drugiej strony sina dal patrzyła na Juliannę."
W końcu zapaliłam, choć przypuszczałam, że w tym roku uda mi się nie zapalić ani jednego. Bo ja z reguły nie palę. Ostatni raz zdarzyło mi się to rok temu latem i wtedy wypaliłam max. 4 sztuki i były to jedyne 4 sztuki na cały zeszły rok. Kiedyś paliłam bardzo dużo, głównie podczas imprez i wypadów ze znajomymi, które wtenczas były nieodłączną i regularną częścią mojej egzystencji. Ale to nie tak, że byłam nałogowym palaczem, bo nie byłam. Nie miałam sytuacji, kiedy chciałam zapalić, a nie mogłam i trafiał mnie szlag. Nie, nic z tych rzeczy. Jak nie mogłam, to nie paliłam, bo nie chciałam. I już. Później okazji do palenia było coraz mniej (to znaczy coraz mniej imprez), a jak okazja się pojawiała, to nie miałam chęci. Znajomi też rzucili, więc temat sam się zakończył. Tak w ogóle miałam chyba tylko 3 paczki przez cały ten czas. Ostatnią pożyczyłam (oczywiście w tajemnicy) na wieczne nieoddanie od wujka, który jechał do córki za granicę i wiózł jej kilkadziesiąt opakowań LD, jedno mniej nie zrobiło mu żadnej różnicy. Było to dokładnie wiosną 2013 roku, a paczkę mam do dzisiaj. I właśnie z tej paczki wypaliłam dziś przedostatniego papierosa. Nie poczułam żadnej ulgi, ale w pewnym sensie odreagowałam. Zapisałam parę zdań w zeszycie i wróciłam do domu.
Teraz jestem spokojniejsza, może dlatego, że o tym piszę i mam wrażenie, jakby kamień spadł mi z serca. Co prawda, poniedziałek jeszcze trwa, trochę tych emocji wciąż we mnie siedzi i w każdej chwili mogę potrzebować chusteczki, bo dosłownie wszystko jest dziś w stanie wywołać u mnie płacz, ale czuję się o niebo lepiej niż rano. A to jest chyba w tym momencie najważniejsze.