Święta minęły zaskakująco dobrze, choć zwyczajnie w sumie, żadne moje wyobrażenia się nie spełniły, ale poczułam trochę tej magii, o którą mi chodziło przecież. Do samej kolacji wigilijnej przeklinałam wszystko, na czym świat stoi. Męczyłam się strasznie i nie, nie z nadmiarem obowiązków, a z emocjami. Płakałam, klęłam, dopadały mnie złe myśli, o których nie przystoi myśleć podczas świąt szczególnie, ostatecznie stwierdziłam, że "mam to gdzieś, nie będę się ładnie ubierać do posiłku, nie będę czytać biblii, nie będę się starać w ogóle". Stwierdziłam to po kilkudniowym kryzysie, po zapakowaniu prezentów i ubraniu choinki. Stwierdziłam bez sensu, bo postarałam się, tylko inaczej, niż zwykle. Pakując te drobiazgi mimowolnie uśmiechałam się do siebie, dla mnie nie były zaskoczeniem, ale widząc miłe zaskoczenie rodziny, rosło serducho. Gdy zabraliśmy się za składanie życzeń, uszło ze mnie wszystko, co złe. Wszystkie te słowa, niektóre oklepane, niektóre bardzo potrzebne, były takie szczere, niewymuszone nawet, o. Wtedy to doceniłam, zawsze doceniam, ale moje ostatnie niezbyt dobre myśli zdawały się być coraz bardziej prawdziwe, im bardziej w nie wierzyłam. Chcąc czegoś innego, zapominamy o tym, co mamy obok siebie. I nawet, jeśli to nie to, czego pragniemy, to nie oznacza, że nie możemy znaleźć w tym czegoś pozytywnego, nie oznacza, że nie możemy docenić. Największą radość znalazłam w istnych błahostkach, serio. W oglądaniu "Kevina" po raz setny z tatą, śpiewania kolęd z Iriną w kuchni (czego nigdy nie robiłyśmy, tak właściwie), we wspólnym obiedzie bożonarodzeniowym , w rozmowach na te same tematy z gośćmi, w rodzinnej alienacji od świata w drugi dzień świąt (jak to ładnie brzmi), kiedy byliśmy sami dla siebie. Niby robiliśmy wszystko to, co każdego innego dnia, ale jakby tak... milej, bardziej rodzinnie. Radość odnalazłam też w słowach przeróżnych, szczególnie tych od mojego Strzelca, z którym świąt nie spędziłam i sylwestra niestety też nie spędzę, dlatego też słowa: "(...) moim prezentem na święta po świętach będzie to, że razem zamieszkamy, będziesz moją Gwiazdką każdego dnia" jakoś tak sprawiły, że poczułam się lepiej, takich słów potrzebuję, zwłaszcza, gdy stąpam po nie do końca pewnym gruncie. Cóż, magia świąt zadziałała, mimo wszystko.
Święta się skończyły, nowy rok tuż tuż, a ja na nic nie mam czasu. Wszystko dlatego, że 2015 będzie nowy w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nowe życie, mogłabym rzec. Nowe miejsce, nowi ludzie. Wyzwania, zmiany, przyzwyczajenia. O co właściwie chodzi... ano, chodzi o to, że: "(...) razem zamieszkamy". Jakoś na początku grudnia Strzelec zapytał, czy nie chciałabym z nim zamieszkać w Krakowie, mimo, iż szukał czegoś jednoosobowego. Miałam obiekcje, nie powiem, że nie, bo wiadomo... ja bez pracy, bez grosza przy duszy, i ta nasza skomplikowana relacja, która była głównym powodem moich wątpliwości. Cóż, zawsze skupiałam się bardziej na sercu niż rozsądku. Ostatecznie stwierdziłam, że przecież nie mam nic do stracenia, że "damy sobie radę", że mogę tylko zyskać, że to przecież szansa. Szansa nie tylko na wyrwanie się z tego smutnego miasteczka, a szansa dla nas, dla naszego związku, dla miłości, która jest, która może się pojawi. Wiem, że łatwo nie będzie z tysiąca różnych powodów, ale będąc na przysłowiowym samym dnie, mogę jedynie piąć się ku górze, prawda? Przecież warto zaryzykować, gdy ktoś wyciąga pomocną dłoń i zrzuca linę, by cię uwolnić. Z całej duszy wierzę, że się uda, że naprawdę możemy dać sobie radę, że to pomoże, bo co z tego, że wszystko nowe, skoro miłość jest ta sama, niezmienna? Kiedyś napisałam, że każdy zasługuje na drugą szansę. Dałam ją. Wspólne życie jest kolejną szansą, dla nas, dla tego, co jest między nami. Czasem trzeba podjąć ryzyko, by dostrzec w nim "lepszą przyszłość", a ja... cóż... podjęłam ryzyko z końcem listopada, podejmę z końcem grudnia. Właściwie podjęłam wcześniej, ale dopiero teraz zaczynam to naprawdę czuć. Bo za jakieś 50h zacznę nowy rozdział w swoim życiu, to minie w mgnieniu oka przecież.
Dziś sylwester, którego spędzę na tak zwanej "białej sali" i wiecie co? Nigdy nie cieszyłam się z tego, że ten dzień będzie taki domowy, totalnie na luzie, w kapciach, bez makijażu i w dresie. Nie mam czasu, by się smucić, że nie powitamy nowego roku razem, bo ten sylwestrowy luz jest przełomowy. A potem będę miała u boku ukochaną osobę każdego dnia, to najważniejsze, zwłaszcza, gdy jest się w związku na odległość. Będę miała u boku AR, za częstszymi spotkaniami z nią tęskniłam od tak dawna, a nieraz już miałyśmy razem mieszkać. Teraz może mieszkać razem nie będziemy, ale za to będziemy mieć siebie nawzajem na wyciągnięcie ręki. Jest też kilka blogowych duszyczek, z którymi w końcu się spotkam, mimo, że teraz nie mam daleko, ale wiadomo jak jest i jak ciężko zgrać się czasem. Sylwester i nowy rok to dni, w których skupiam się tylko i wyłącznie na przeprowadzce, nawet nie straszne mi ładowanie tych wszystkich szpargałów do pudeł, pudełeczek.
Krótko podsumowując, 2014 był naprawdę wspaniałym rokiem, sama się dziwię, że tak mi się udał. Wyłączam z tego większość listopada, wiadomo dlaczego, jednak poza tym było pięknie. Osobiście poznałam Strzelca po tylu latach znajomości, jeszcze się w nim zakochałam, więc... :) Wróciłam na nowo do prowadzenia bloga, odnowiłam sporo wirtualnych znajomości, zdobyłam nowe, równie cudowne, niektóre nawet przeniosłam do realnego świata (Lusia, pamiętaj, pójdziemy na grzańca, jak już będę w Krakowie!), niektóre zakończyły się nagle, niespodziewanie... Odwiedziłam moje ukochane góry aż dwa razy, zdobyłam zawód, na którym bardzo mi zależało, cieszyłam się, że w końcu coś mi wyszło (a że to zawód, w którym trudno znaleźć pracę to inna sprawa), spotkałam się z Asią po ponad dwóch latach niewidzenia... i wiele, wiele innych dobrych wspomnień, których w tym roku było wyjątkowo dużo. Możecie wierzyć albo nie, ale nigdy nie podsumowałam żadnego roku "wspaniałym" ani jakkolwiek podobnie. Z reguły było "ujdzie", ewentualnie "dobrze", ale żeby "wspaniale"? Co to, to nie. Wiadomo, nie zawsze było pięknie, było trochę trudnych chwil, chwil, które wbijały nóż w serce (tak, najwięcej i najboleśniej w listopadzie), ale czasem dobrze jest zamknąć oczy i nie widzieć tego, co tak raniło, a skupić się tylko na tym, co wywoływało uśmiech na twarzy. To potrafi pomóc, choć tak trudno nieraz, ale warto próbować. Zawsze warto.
Beata Pawlikowska |
Życzę wam wszystkiego co najlepsze, żeby 2015 był dobry, po prostu, żeby przyniósł jak najwięcej szczęścia, miłości, marzeń, przyjaźni i pięknych wspomnień. I mam nadzieję, że dziś będziecie świetnie się bawić, że zapomnicie o zmartwieniach, smutkach i łzach (chyba, że ze szczęścia) i będziecie wspominać ten "przełom" jako udany. Ja też będę się bawić, trochę inaczej, ale wzniosę kieliszek szampana i poślę życzenia dalej. Do zobaczenia w nowym roku! :)
PS. Od 2 stycznia nie będzie mnie tu jakiś czas, postaram się jak najczęściej, ale wiadomo, różnie bywa. Mogę wrócić do początku bloga i pisać raz w miesiącu, jednak wolałabym nie, odzwyczaiłam się w końcu. Jak się ulokuję i trochę przestawię na to "nowe życie" w Krakowie, to dam znać. Ściskam mocno!