19 grudnia 2015

Gdy gaśnie najstarsza gwiazda na naszym niebie...

Nie chciałam tu wracać, nie chciałam zmuszać się do pisania, chociaż tak wiele mam do opowiedzenia. Do dziś myślałam, że opowiem o tym co dobre, pełne miłości i szczęśliwe. O tym, że dałam ostatnią szansę mojej miłości i że mam do niej zupełnie inne podejście. O tym, że zmieniłam swoje spojrzenie na przyszłość i postanowiłam realizować marzenia, które chowały się gdzieś w głębi duszy. Jednak los sprawił, że jest inaczej. Bo przecież łatwiej pisać o cierpieniu i tragedii.

Do dziś myślałam, że nadchodzące święta będą najtrudniejszymi do przeżycia przez wzgląd na inne plany mojego chłopaka, które trochę raniły moje serce. Nigdy nie pomyślałabym, że słowo "najtrudniejsze" będzie miało tak ogromne znaczenie. Znaczenie, które przerasta mnie ponad wszystko.

- Stoisz czy siedzisz? - pyta brat, dzwoniąc wieczorem, po czym przekazuje mi informacje, od których zrobiło mi się słabo.
- Miałem do Ciebie dziś nie dzwonić, ale... - głos mu się załamał i zrozumiałam, że stało się coś tragicznego - ...babcia nie żyje.

Zaniemówiłam, nie mogłam uwierzyć w to, co mówi, przecież nikt nie jest w stanie uwierzyć w śmierć bliskiej osoby, nawet jeśli ta zbliżała się nieuchronnie. Pytam jak to się stało, dlaczego, wyrzucam z siebie potok słów, bez ładu i składu, zalewając się łzami.
- Zawał... usłyszałem hałas, byłem sam, poszedłem sprawdzić, może upuściła laskę albo przewróciła krzesło, ale nie... to ona upadła, jak przyjechało pogotowie jeszcze żyła, ale już nic się nie dało zrobić...
Słysząc mój nieopanowany płacz, sam zaczął płakać. A potem się rozłączył. "Najtrudniejsze święta" cholera. Naprawdę nie przypuszczałam, że będą tak bardzo prawdziwe.

Wiem, że powinnam się tego spodziewać, bo Marianna na początku grudnia skończyła 92 lata i to wiek, w którym śmierć nie powinna dziwić, ale... każda strata boli równie mocno, bez względu na metrykę. Obawiałam się tego dnia... wiedziałam, że nadejdzie, ale żeby teraz, przed samymi świętami... nikt nie chce takich niespodzianek. Mogłabym obwiniać Boga, ale po co... może tak musiało być, może chciał Jej oszczędzić bólu z którym zmagała się każdego dnia, mimo, że wyglądała na okaz zdrowia. Nie wiem. Wiem tylko, że od dziś wszystko się zmieni. I że nie będą to łatwe zmiany... ale babcia była na nie gotowa. We wtorek byłyśmy u spowiedzi, wtedy to widziałam ją po raz ostatni. Msza była w intencji starszych i chorych, a Marianna nie uważała się za chorą. Cały czas powtarzała, że nie przyjmie księdza w domu na spowiedź, bo nie jest umierająca, że wyspowiada się w kościele, mimo, że ciągle bolały ją nogi. Podczas mszy wzięła udział w namaszczeniu chorych, przyjęła komunię i poczuła ulgę. Kiedy wróciłyśmy do domu powiedziała, że teraz może umierać... chyba nie zdawała sobie sprawy z wagi tych słów. Od lat była - jak to mówiła - gotowa na śmierć. Odkładała pieniądze na pogrzeb, miała przyszykowane ubranie w którym zostanie pochowana, często o tym wspominała, czasem mam wrażenie, że myślała o tym od momentu w którym zmarł dziadek, a to było kilkadziesiąt lat temu. Zawsze, gdy to słyszałam śmiałam się z niej powtarzając, że jeszcze będzie się bawić na moim weselu... niestety nie miałam racji, a nie ukrywam, że bardzo mi na tym zależało, bo poza nią nie miałam i nie znałam innych dziadków. Rodzice taty zmarli jak byłam bardzo mała.

A ja... rozpadłam się na kawałki, nawet nie wiem jak mogą się czuć rodzice, moja Irina, która przemywała ciało babci, gdy zadzwonił do mnie brat. Nie jestem w stanie pozbierać myśli, słów, siebie samej. Chciałabym, żeby to był koszmar, z którego zaraz się obudzę... Przygotowanie się na życiowe tragedie i utratę ukochanych osób nie oznacza, że jesteśmy na nie przygotowani. W głębi duszy zawsze odkładamy to w czasie, nawet jeśli wiemy, że to niedługo. Ja nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że ma ponad 90 lat i liczyłam na to, że przez kilka następnych będzie cieszyć się życiem swoim i naszym. Teraz mam nadzieję, że tam gdzie jest - jest jej lepiej. Nie jestem w stanie nic więcej dodać, a chciałabym - dla Marianny. Może kiedyś.

28 września 2015

"Usiłuję wymyślić stosowne, przyzwoite słowo na wyrażenie moich uczuć. Przychodzi mi do głowy tylko 'kurwa'."

Obudziłam się z wielkim bólem głowy, po nocy dramatycznej w skutkach, po nocy pełnej gorzkich słów, po nocy przypominającej wielką bitwę na samym środku morza. Obudziłam się z opuchniętymi oczami, nie mając ochoty wstawać i odprawiać tego całego codziennego rytuału z nadzieją, że jutro będzie lepiej, bo nie będzie. I nie było. Nie chciałam udawać, że wszystko jest w porządku, nie chciałam uśmiechać się do współlokatorów i na pytanie "jak tam, Aniu?" odpowiadać, że dobrze, z trudem powstrzymując się od łez. Nie chciałam iść do pracy, którą zaczęłam dzień wcześniej i nie poszłam, ryzykując, że nie zechcą mnie tam więcej widzieć. Nie poszłam, nie byłam w stanie, czułam się jak duch błądzący między jednym światem a drugim, nie mogący znaleźć spokoju. Obudziłam się trochę wbrew swojej woli, przeżywając jeszcze mocniej swoją osobistą tragedię.

Czuję do Ciebie przyjaźń. Zasłużyłam na przyjaźń po podjęciu decyzji, że jednak wrócę do tego miasta i do człowieka, który stwierdził, że przezwyciężymy ten kryzys, bo kryzysy są normalne. Oczywiście, są normalne, ale, kurwa, nie u nas. U nas kryzys oznacza "nie spełniasz moich wyobrażeń, poszukam tego gdzieś indziej, już mi przeszło" i "dlaczego znów tylko ja mam walczyć?". Nie spodziewałam się, że dwa dni później wszystko runie jak domek z kart, choć brałam to pod uwagę odkąd napisałam tu po raz ostatni. Dlaczego, gdy chcę porozmawiać o uczuciach, kończy się to dla mnie źle? Bo potrzebuję prawdy, potrzebuję pewności, że mam coś na stałe, że mam coś, o co warto bić się do samego końca, dlatego pytam i te pytania ściągają mnie na dno. Po raz kolejny pytanie "kochasz mnie?" wbiło mi nóż w serce. Nóż, który już więcej miał mnie nie ranić. Obiecuję, że nie powiem, że Cię kocham, jeśli nie będę tego pewien. Pamiętacie, jak długo czekałam na tę pewność? I kiedy okazało się, że to kolejne kłamstwo, jakaś niewytłumaczalna wątpliwość, to jedyne co potrafiłam zrobić, to powiedzieć zwyczajne "jesteś dupkiem" i wychodząc w środku nocy, trzasnęłam drzwiami. Nie było mnie jakąś godzinę, w tym czasie nie dostałam wyrazu żadnej troski, potem wróciłam, zaryczana, cała w nerwach i jedyne co byłam w stanie z siebie wydusić to "nienawidzę Cię", pierwsze "nienawidzę" w czasie tych kilkunastu miesięcy bycia razem. Zaraz po tym zaczęłam pakować rzeczy, byłam pod wrażeniem, że udało mi się spakować wszystko co mam, a mam tego sporo, w ciągu 15 minut. Niestety, emocje wzięły górę, moje serce nie wytrzymało tego zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie, o mało co nie zemdlałam, nogi miałam jak z waty, a ręce trzęsły się bardziej niż zwykle. Listopad w porównaniu z tą lipcową nocą to naprawdę nic. Potem poszła lawina słów... najpierw Strzelec pocieszał mnie, później role się odwróciły, najpierw płakałam ja, później już razem. Kolejnego dnia było dokładnie tak samo, łzy stały się nieodzowną częścią przebywania w swoim towarzystwie, ale mimo tego, było trochę bardziej znośnie, jakkolwiek by to nie brzmiało.

Sprowadzając całą historię do meritum, w nocy z 21 na 22 lipca, trzy dni przed moimi urodzinami, rozstaliśmy się. Żeby było ciekawiej, cały czas mieszkamy razem, wspólnie dzielimy pokój, czynsz, półkę w lodówce, pranie, gotowanie, zakupy i wyjścia na miasto. Nie wieszamy na sobie psów, jest między nami przyjaźń, o ile przyjaźnią mogłabym to nazwać. Ale teraz wszystko brzmi tak irracjonalnie... Nie mogłam się wyprowadzić, nie mogłam zmienić mieszkania. Tfu, dalej nie mogę, choć teraz rozważam powrót do domu. A nie mogłam, bo wówczas zaczęłam pracę, myślałam, że wytrzymam, że przepracuję dwa, góra trzy miesiące, odłożę i wynajmę jakiś pokój i wyjdę na prostą. Gdzie tam... Ostatniego dnia sierpnia dowiedziałam się, że nie dostanę kolejnej umowy i rób co chcesz, znalazłam się w czarnej dupie. Przeżyłam kolejny kryzys, bo sytuacja była dość ciężka i skomplikowana, a sierpień nie oszczędzał mnie jeśli chodzi o poważne rozmowy i radzenie sobie ze złamanym sercem. Świeże i wciąż otwarte rany paliły zbyt mocno. Im bardziej próbowałam zrozumieć dlaczego, tym większy ból. Zniosłabym to lepiej, gdybym nie miała go tak blisko siebie przez 24h/dobę. Kiedy patrzyłam na niego, widziałam złamane obietnice, widziałam kłamstwa, widziałam moją miłość, która zabijała mnie od środka, widziałam też wspomnienia tak piękne, że brakowało tchu. Patrzyłam na niego i widziałam obojętność, co do której mogłam się mylić, bo nie każdy obnosi się z bólem, który ma pod skórą. Żeby było mało, wszyscy dookoła, łącznie z moją rodziną, są pewni, że dalej jesteśmy razem, tylko nieliczni znają prawdę. Nie ma czym się chwalić, nie mam siły tłumaczyć każdemu z osobna dlaczego się rozpadliśmy i dlaczego wciąż mieszkamy razem, dlaczego dalej jest tak, jakbyśmy byli razem, a nie jesteśmy.



 Potrafię się odpowiednio nastawić, być dobrą maszyną.
Jestem w stanie dźwigać cały ciężar świata,
jeśli tego potrzebujesz, być dla ciebie wszystkim. 

(...)

Lecz jestem tylko człowiekiem, i krwawię, gdy upadam.
Jestem tylko człowiekiem, rozbijam się, łamię.
Twoje słowa w mojej głowie, noże w moim sercu.
Odbudowujesz mnie, a potem się rozklejam,
ponieważ jestem tylko człowiekiem.


Nie mam siły myśleć, nie mam siły kochać... teraz mamy jesień, końcówkę września, a wrzesień przyniósł mi jeszcze więcej emocji niż cały poprzedni czas. Ale nie ukrywam, że jest mi lżej. W pewnym momencie zrozumiałam, że nie mam po co walczyć, że ta ciągła jednostronna bitwa nie przynosi żadnych efektów, że przegrywam. Zobojętniałam na moją miłość, zobojętniałam na samą siebie. Nigdy do końca, ale jednak... na początku miesiąca kogoś poznałam, nie będę zagłębiać się w szczegóły, bo wiem, że nie chciałby stać się głównym tematem moich zwierzeń. Strzelec się o tym dowiedział, bo w odróżnieniu od niego, niczego przed nim nie ukrywam, chociaż mogłabym, w końcu nie jesteśmy razem i mogę robić co chcę. Ale po co? Nie mam sobie nic do zarzucenia, jestem szczera i w tym przypadku, ta szczerość przyniosła wiele skrajnych uczuć. Żeby nie było wątpliwości, z nikim się nie związałam, poznałam chłopaka, z którym znalazłam nić porozumienia, z którym dobrze jest wyjść na piwo i tak po prostu pogadać, bo na samotność w tym mieście narzekam już od jakiegoś czasu. Moja miłość pozostała nienaruszona, między mną a Strzelcem jest jak jest, ale nie przestałam go kochać, mimo, że trochę zamroziło mi serce. W każdym razie, od początku znajomości z ów chłopakiem, Strzelec postanowił wyjść ze swojej bezpiecznej strefy, zaczął okazywać swoje uczucia. Posypały się tysiące słów... że z niewyjaśnionych powodów jest zazdrosny, że mu na mnie zależy, że mnie potrzebuje, że jestem dla niego ważna, że coś do mnie czuje, ale nie potrafi o tym mówić, że nie chce, żebym się wyprowadzała, że chce mnie obok siebie,że nie chciałby stracić szansy, stracić mnie, że jestem jego szczęściem i skarbem, którego nie można wypuścić z rąk. Tego jest o wiele więcej, wszystko inne siedzi w mojej duszy tak głęboko, że nie potrafię i może nawet nie chcę tego opowiadać. Zbyt długo mnie nie było, żeby chcieć, żeby zmieścić się w jednej historii. Wiecie jak to jest z opowiadaniami? "Nigdy nikomu nic nie opowiadajcie, bo jak opowiecie - zaczniecie tęsknić". Tak jest od trzech tygodni, prawie każdego dnia poświęcamy godziny na rozmowy o uczuciach, a ja jedyne co jestem w stanie powiedzieć, to to, że nie jesteśmy razem (powtarzam to jak mantrę), że go kocham, ale nie potrafię mu zaufać, że nie wierzę. Bo co, jeśli to tylko przyzwyczajenie, wygoda albo przyjaźń i nic więcej? To tylko słowa, bardzo niekonkretne, niejasne, słowa, które mimo wszystko, poruszają moje zranione serce. Co to znaczy? Że boli jeszcze bardziej, chociaż staram się tego nie okazywać. Gdyby poprosił, żebym wróciła, tak wprost, gdyby powiedział to, czego jeszcze nie zdążył mi powiedzieć, mogłabym pomyśleć, ale nie wiem czy coś więcej poza tym. To niewiele, strach przed kolejnymi złamanymi obietnicami, kolejną raną jest większy niż cokolwiek innego. Tak, boję się, cholernie się boję. Boję się tej miłości. Boję się jego słów, boję się mojej niewiary i wiary, boję się jutra. Chcę mieć coś pewnego w życiu, a teraz nawet nie mam gruntu pod stopami. Cokolwiek by się nie działo, nie przestanę kochać, ale czuję, że spadam w dół, w niekończącą się przepaść.

Szukam pracy, szukam szczęścia, rozważając powrót do domu, bo nie ma zbyt wiele, co by mnie trzymało w Krakowie. Marzę o stabilizacji i spokoju, którego teraz tak bardzo mi brak. Czuję się tak niepewnie, moją duszę rozrywają wahania myśli, uczuć i tego, co przynosi mi los. Niczego nie wiem, niczego nie rozumiem, nie rozumiem ukochanego mężczyzny, który przecież nie jest mój, nie rozumiem siebie, stoję w martwym punkcie i nie jestem w stanie zrobić nawet najmniejszego kroku naprzód. Czy to ta miłość mnie zgubiła? A może jego wrześniowe zachowania i to, jaki jest dla mnie kochany? Można zamrozić serce, można myśleć, że tak jest, ale ono w środku, pod grubą warstwą lodu, płonie jak żywa pochodnia. Nie jest tak źle jak było, ale dobrze wcale. Jest dziwnie, łączy nas coś niewytłumaczalnego, nie ukrywam, że mnie to męczy, jednak muszę się jakoś trzymać. Dlatego usilnie trzymam się tej myśli, że "wiem, że nic nie wiem", albo raczej "wiem, że kocham, a poza tym, to nic". Czy to mnie usprawiedliwia? Gdybym mogła jednym zdaniem określić to, co dzieje się tu i teraz, powiedziałabym: "ja pierdolę, kurwa mać". Nie chciałam wyrażać się brzydko, ale nic ładniejszego nie odda faktycznego stanu, w jaki wprawiło mnie życie. Nic, żadne inne słowo, ani najpłytsze, ani najbardziej wyrafinowane. Po prostu nic.

11 lipca 2015

Zmiany i pożegnania nie zawsze są dobre, czyli o tym jak świat wali się na łeb

Idą zmiany. Z tego co widzę, nie będą one dobre, ich zwiastun dotyka mnie już od tygodnia. Dziś jestem pewna, że gorzej się dzieje i dziać się będzie. Nadchodzi wielki czas pożegnań. Z miejscami, z ludźmi, których tak naprawdę nigdy nie było, z uczuciami, które mają dość walki w pojedynkę, prawdopodobnie i z tym miejscem, moim rajem, w którym znajduję ukojenie i wsparcie za każdym razem, gdy tego potrzebuję. Najgorzej jest żegnać się z wszystkim tym, co miało największy sens, ale czasem zdarzają się chwile, kiedy nie można inaczej. Kiedy trzeba powiedzieć dość, chociaż wcale się tego nie chce. Kiedy uświadamiasz sobie, że nikt nie docenia tego, co dajesz, że dajesz swoje serce, duszę, swoje najcenniejsze wartości, które zostają zdeptane i wyrzucone na dno morza.

W codziennym życiu to co najważniejsze nagle przestaje być ważne. A ja... romantyczna dusza, z wiarą o miłości jedynej i prawdziwej na całe życie nie mogę tego zrozumieć. Jak pośród rytualnych spraw każdego dnia, można zapomnieć o drugiej osobie, o uczuciu, którym ją się darzy, o szacunku, który jej się należy, o tym, że rzeczy materialne nie są ponadto co ma się w sercu. Poświęciłam wszystko, co mogłam poświęcić. Oddałam serce, tyle razy zranione, ale posklejane do kupy chciało wierzyć, że ktoś w nim zamieszka na zawsze. Oddałam duszę, w której nic się nie ukryje, w której goszczą największe tajemnice i najgorętsze rany, które potrafią wybuchnąć wielkim ogniem z niewielkiej nawet iskry. Oddałam też ciało, które kosztowało mnie najwięcej. Wszystkie moje zasady, wartości, tradycje rodzinne i religijne, wszystko to, co miałam najcenniejsze, poszło w ręce miłości. Wszystko to spadło na samo dno, a ja walczyłam z samą sobą, by pogodzić się z tym, co się stało. Ale tak naprawdę nigdy tego nie zaakceptowałam, zawsze ktoś mi o tym przypominał, zawsze ktoś mówił o moralności, o wierze, o zasadach, które złamałam z własnej woli. I bolało mnie serce, bo nie czułam się z tym dobrze. Teraz, gdy tracę tego, dla którego to zrobiłam, czuję się jeszcze gorzej, jak śmieć, na którego już nikt nigdy nie spojrzy, jak śmieć, który sam nie spojrzy na siebie, bo wstyd. Człowiek, któremu oddałam wszystko, miał być na zawsze, a ja z nikim innym nie będę w stanie przysięgać przez Bogiem. Możecie mnie wyśmiać, ale moja wiara jest mocna, mimo, że popełniłam wiele błędów, za które będę płacić do końca życia. Złamałam już tyle zasad, że nie chcę łamać więcej. Może najzwyczajniej w świecie nie zasługuję na szczęście u boku osoby, którą kocham? Może należy mi się kara za zbyt dobre serce i za swoją beznadziejność? Nikt nie chce mieć w swoim życiu nieudacznika, którym przecież jestem. Bo kimże innym mogę być? Ludzie mnie nie lubią, spotykam się z nimi, a oni o mnie zapominają, a ja nie mogę ich zmuszać do rozmów. Nie nadaję się do żadnej pracy, nigdzie mnie nie chcą, gdziekolwiek by to nie było. Moja miłość ma mnie za nic, rodzice we mnie wątpią, zostałam sama. Sama w tym prawdziwym świecie, pełnym barier, które muszę pokonywać w pojedynkę.

Los jest podły, ale nie mogę mu się przeciwstawić. Wrócę jako wrak człowieka, bo wrócę na pewno. Wrócę do miejsca, które jest moim domem, ale nie znajdę w nim wsparcia. Wrócę pełna wstydu i upokorzenia. Wrócę bez nadziei na lepsze jutro, wrócę z pustym sercem i duszą, bez uczuć i emocji. Zabiłam siebie tym, że nie byłam wystarczająca dla innych, że poświęciłam zbyt wiele, a oni i tak mają to za nic. Jeśli można umrzeć za życia, to ja właśnie to robię. Życie uchodzi ze mnie powoli, do ostatniej chwili trzeba widzieć ból, który pali od środka, trzeba się nim napawać, bez względu na to czy tego chcemy czy nie. Błędy będą mą nauczką do samego końca, nigdy się ich nie pozbyłam, nawet jeśli popełniałam je z miłości i wtedy wydawały się być usprawiedliwione. Ciągle były błędami, ale straciły na swej wielkości, przyćmiły je uczucia, którymi biło moje serce. Jestem skończoną idiotką i zasługuję na każdą możliwą karę. Nie trzymałam się tego, co trzymało moje życie na najwyższych stopniach wartości, upadłam na dno jak tonący statek na wielkim morzu nicości. Nie wrócę stamtąd, dopóki nie nauczę się pływać, możliwe, że nigdy to nie nastąpi. Jest źle i nie mam zamiaru tego ukrywać, nikt nie ma idealnego życia, można się cieszyć z cudzego nieszczęścia i powtarzać, że to było do przewidzenia. Niech tym, co tak uważają, język kołkiem stanie. Prościej być wszechwiedzącym i dawać rady, zapominając o swojej podłej egzystencji. Każdy ma problemy, ale łatwiej udawać, że ich nie ma i dopatrywać się ich u innych.

Znikam więc z każdego miejsca. Odchodzę z miasta, które kocham, moje serce zostało odrzucone, więc odchodzę od ludzi, których lubiłam i od miłości, która mnie odtrąca. Odchodzę od marzeń o rodzinie i przyjaźni. Kocie życie jest mi pisane, samotność nie jest taka straszna, jeśli jest przeznaczeniem. Odchodzę też z tego miejsca, nie potrafię dzielić się z Wami tylko bólem. Dziękuję, że byliście. Może jeszcze wrócę, ale póki co... nie ma innego wyjścia. Niech Wam się wiedzie lepiej niż mnie.

14 czerwca 2015

Say you love me

Bardzo długo czekałam na ten moment, jednocześnie nie wyobrażając sobie zbyt wiele. Niecałe cztery miesiące to czas, w którym każda sekunda trwała wieki, w którym podtrzymywałam wiarę, gdy ta nie miała już sił, wiarę, której nie pozwoliłam upaść, której dodawałam otuchy swoją miłością. Mimo zwątpienia, nie poddałam się. Pamiętam jak pisałam, że będą takie dni, w których poczuję pustkę, w których strach przyciśnie mnie do muru aż do utraty tchu. I że nawet w takich dniach nie będę miała wątpliwości, czy postępuję właściwie, że się nie poddam, bo mam o co walczyć. Już dawno powinnam o tym wspomnieć - wyszłam z tej walki zwycięsko. Wyszliśmy razem.

Dziewiątego dnia marca poszliśmy do klubu na piwo, ot, wyjście jak każde inne. Po eleganckim dniu kobiet musieliśmy wrzucić na luz. Nie było tłumu, jak to w poniedziałek, w dodatku przed dwudziestą drugą. Nawet nie wiem kiedy rozmowa o błahostkach zmieniła się w rozmowę o rodzinie, przyszłości i związkach. Wszystko działo się tak szybko, to był ułamek sekundy, kiedy zbliżyłeś się do mnie i powiedziałeś mi do ucha, że "nie chcę żadnej innej, chcę Ciebie, bo to Ciebie kocham". Co? Jakie kocham? Nie może być, chyba mi się śni, niemożliwe, żeby to było naprawdę! No bo gdzie...
- Co Ty powiedziałeś? Powtórz, muzyka jest za głośno, chyba coś źle usłyszałam.
- Kocham Cię.


"Powiedz mi prosto w twarz, że mnie kochasz,
potrzebuję tego bardziej niż twojego objęcia,
po prostu powiedz, że mnie chcesz, to wszystko czego trzeba,
moje serce jest rozrywane przez twoje błędy"

Pamiętacie, jak pisałam w listopadzie, że chciałabym, by Strzelec kochał mnie tak, jak ja jego? By mógł dostrzec piękno i wartość tego uczucia, by uwierzył w nie równie mocno jak ja? I że będę najszczęśliwszą osobą na świecie, jeśli w ogóle doczekam dnia, w którym się o tym dowiem? Wtedy nie wyobrażałam sobie tego momentu, ten moment był tak odległy, tak nieosiągalny, że aż wstyd byłoby mi o tym myśleć. Nie liczyłam na wiele, licząc na wszystko. Tymczasem stał się mój mały wielki cud i nastał dzień, w którym przyznałeś, że nasze serca grają w tym samym rytmie. Oczywiście, nie zatraciłam się w tym wyznaniu całkowicie, został ze mną cień dystansu, jakaś taka wewnętrzna niepewność, bo przecież to słowa, a na słowach zawiodłam się nie raz. Zapytałam Strzelca, czy jest pewien tego, co mówi, bo obiecaliśmy sobie, że bez 100% pewności nigdy nie powie, że kocha, zapytałam, czy zwątpił w moją miłość choć przez chwilę, bo od tamtego listopadowego wieczora nie powiedziałam ani razu, co do niego czuję, tak bardzo bałam się ciszy. Był pewien i nie zwątpił. Ten dzień wiele zmienił w naszym wspólnym życiu, w końcu przestaliśmy być skomplikowani, w końcu wyzbyliśmy się emocji, które budziły ciągły niepokój, w końcu poczuliśmy się lepiej, w końcu mogliśmy zacząć patrzeć w przyszłość z myślą, że "teraz będzie dobrze". Ten dzień sprawił, że zbliżyliśmy się do siebie, zacieśniliśmy więzi, nasze dusze spotkały się na nowo, tak, jakbyśmy zaczęli nowy rozdział w życiu. 


Marzec był skrajnie emocjonalnym miesiącem, najpierw były wzloty, potem upadki. Upadki, o których zaczęłam mówić miesiąc później, kilka dni przed naszą pierwszą rocznicą. Wtedy moja miłość po raz kolejny zaczęła krwawić, ale łatwiej było mi to znieść, bo miałam świadomość, że jego serce bije dla mnie. Mimo, że to serce zadało mi ból. Było ciężko, były łzy, mocne słowa, żal, smutek i zawód. Było kłamstwo, którego tak bardzo nienawidzę. Była też obietnica. Obietnica, w którą uwierzyłam, jak zawsze zresztą, ale zostawiłam lukę w zaufaniu. Jeśli obietnice zostają złamane, zostają też rany, które będą o tym przypominać. Były też słowa, dobre słowa, zapadające mocno w pamięci. Jednak kolejny cios był lekcją, z której mam nadzieję, oboje wyciągnęliśmy wnioski. Oby cios, który nas umocnił, nie musiał więcej zadawać bólu. Bo najważniejsze jest to, co mamy teraz. Mamy siebie, mamy miłość, o którą walczyliśmy, mamy siłę i wiarę, którą powinniśmy wzmacniać każdego dnia. Dlatego ze wszystkim, co złe, tym bardziej, damy sobie radę. Jak nie my, to kto?

31 maja 2015

Liebster Blog Award III

Dzisiejszy wpis miał być o czymś zupełnie innym, ale jako, że zostałam nominowana do LBA, postanowiłam zmienić nieco plany. Za nominację dziękuję Kfadratowej, spadłaś mi z nieba! Niektóre pytania są trudne, niektóre bardzo mi bliskie, więc dzięki nim mogłam zajrzeć w głąb duszy i na spokojnie zastanowić się nad własnym życiem (przynajmniej tak mi się wydaje). Także zaczynajmy...

1. Kogo uważasz za autorytet?

Kiedyś o tym wspominałam, ale z wielką chęcią powtórzę, że moim autorytetem jest Irina - kobieta, którą każdego dnia kocham coraz bardziej. To ona uczyła mnie o najważniejszych wartościach w życiu, nauczyła mnie jak być człowiekiem o dobrym sercu, jak o siebie walczyć, jak walczyć o każdy nowy dzień. Nauczyła mnie, że nie warto oszukiwać, zdradzać i kłamać. Wpajała, że nie warto angażować się zbyt mocno, bo przecież wszystko może nagle się skończyć. Wpajała mi to, bo sama dobrze zna ten ból i nigdy nie chciała, by spotkał również mnie, ale tego nie da się uniknąć, mimo najszczerszych chęci. Mama jest moim jedynym wzorem, jest dobrym rodzicem i wiem, że kiedyś będzie równie dobrą babcią i teściową. Chciałabym, żeby doczekała tego momentu nie dlatego, że tego chce, ale dlatego, że na to zasłużyła.

2. Uważasz, że jakieś zdarzenie miało na ciebie spory wpływ?

Tak, jest kilka wydarzeń, które wyryły mocny ślad w mojej pamięci. Każde z nich dotyczy najważniejszych wartości w moim życiu, czyli przyjaźni i zauroczenia, wówczas uważanego za miłość. Chciałam napisać o tym więcej, jednak stwierdziłam, że nie chcę rozgrzebywać starych spraw, mimo, że już mnie nie ranią. Tym razem czas zagoił rany, ale pozostawił jeszcze wiele za sobą... wiele pytań, wątpliwości i niezrozumienia. Dobrze jest jak jest, aczkolwiek te wydarzenia nauczyły mnie podchodzić do ludzi z dystansem (choć z moją ufnością jest to trudne), nie rzucać słów na wiatr, podchodzić do wartości relacji międzyludzkich poważnie - z sercem i pewnością, że to jest to, a nie z nadzieją, że to mogłoby być to. Ów wydarzenia zamknęły mnie na świat jeszcze bardziej, dlatego tak ciężko było mi zbudować relację ze Strzelcem, cieszyła mnie jego obecność, ale z drugiej strony trzymałam go na dystans. Na szczęście teraz jest tak, jak już dawno powinno być.

3. Co myślisz o aborcji?

Raz miałam do czynienia z tym pytaniem w liebsterze, w dodatku od tej samej osoby. Moje zdanie jest niezmiennie takie samo, tzn. aborcja to trudny temat, temat na który zawsze można dokonać zmiany, zależnie od sytuacji. Jeśli macie ochotę przypomnieć sobie dokładnie, co o tym myślę albo poznać moją opinię po raz pierwszy, to zapraszam tutaj.

4. Uznajesz zasadę "lepsza najgorsza prawda niż słodkie kłamstwo"?

Oczywiście, że tak. Nie raz przekonałam się, że najgorsza prawda boli mniej niż życie w kłamstwie, chyba, że wychodzi po czasie, wtedy boli równie mocno, jak nie bardziej. A jeśli kłamstwo wychodzi, jeśli odkrywa się je samemu, to boli jeszcze mocniej. Wtedy mamy świadomość, że w innym wypadku nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Nie dowiedzielibyśmy się tego od osób, które kochamy, na którym nam zależy, którym ufamy i liczymy, że będą z nami szczere. Dlatego stawiam na szczerość, choćby okrutną... ten nóż tnie słabiej niż kłamstwo.

5. Czym dla ciebie jest zdrada?

W pewnym sensie zostałam zdradzona, nie fizycznie, a emocjonalnie i... nie wiem co mam powiedzieć. Nie mogę porównać jednego z drugim, ale wiem, że zdrada boli, niezależnie o tego, jaki ma rodzaj. Emocjonalną wybaczyłam, ale czy byłabym w stanie wybaczyć fizyczną? Nie mam pojęcia, choć zawsze powtarzam, że wszystko można wybaczyć, ale nie wszystko zapomnieć. Zawsze uważałam, że zdrada oznacza koniec związku, jednak znam siebie, jestem bardzo naiwna, a jeśli kogoś kocham, to tym bardziej. Rozum powie, że "nie, to niewybaczalne, najgorszy cios z możliwych" i ja się z tym zgodzę, ale serce będzie szeptać, że "miłość ci wszystko wybaczy". Nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji, więc trudno mi dać jednoznaczną odpowiedź.

6. Jak wyobrażasz sobie siebie za 10 lat?

Ja za 10 lat... będę już trochę po 30-tce, więc chciałabym mieć ustabilizowane życie. Chciałabym mieć męża, z którym stworzę szczęśliwą rodzinę, pracę, którą będę szczerze lubić, nawet, jeśli nie będzie szczytem moich marzeń. Chciałabym mieć dom gdzieś pod miastem, żeby wypośrodkować wady i zalety miejskiego i wiejskiego życia. Żeby być blisko miasta, a jednocześnie mieć spokój, ciszę i świeże powietrze. Chciałabym być po prostu szczęśliwym człowiekiem, dobrą żoną, która będzie kochana przez swojego męża. Z drugiej strony 10 lat to mnóstwo czasu i nie wiadomo co się wydarzy, nie mam pojęcia co będzie jutro, a co dopiero wtedy... ale mam nadzieję, że będę mieć rodzinę, tak po prostu.

7. Wzięłabyś ślub kościelny czy cywilny?

Jako, że jestem osobą wierzącą i wychowaną na tradycyjnych wartościach, wolałabym wziąć ślub kościelny. I nie dlatego, że tak nakazuje tradycja, tylko dlatego, że tak chcę, że tak chce moje serce. Nie lubię tłumu gości ani obrzędów związanych ze ślubem, jak dla mnie mogłyby nie istnieć. Nie zależy mi na tym, by pokazać się w białej sukni tylko po to, by zabłysnąć, nie zależy mi na ślubie tylko dla papierka, bo "tak łatwiej wszystko wszędzie załatwić". Zależy mi na tym, by przysięgać przed Bogiem na dobre i na złe, po prostu. Chociaż ostatnio zastanawiam się jaki to ma sens, czy ślub nie traci na wartości w pewnych okolicznościach... mniejsza o to, nie mam zamiaru rozwijać tego tematu. A jeśli chodzi o ślub cywilny - nie mam nic przeciwko, ale osobiście wzięłabym go wtedy, gdybym nie mogła wziąć kościelnego.

8. Chciałabyś mieć tatuaże?

Zawsze skrycie marzyłam o tatuażu. Nie jest to marzenie, które musi się spełnić, które jest mi niezbędne do szczęścia, mogę rzec, że to taka moja fantazja. Chciałabym mieć nieduży wzór lub cytat na barkach, karku lub nadgarstkach. Oj, byłoby cudnie, ale to niewykonalne, nie ma opcji. O dziwo, nie chodzi o koszta, a o strach, który jest silniejszy niż sama chęć posiadania tatuażu.

9. Za jaką osobę się uważasz?

Jak ja nie lubię takich pytań! Nie lubię opowiadać o sobie, bo włącza mi się lampka marudzenia, więc zrobię to szybko. Jestem dość empatyczną osobą, choć egoistyczną. Często myślę o sobie, ale nie jest dla mnie problemem przełożenie szczęścia innych ludzi nad swoje. Zwłaszcza, gdy chodzi o osoby bliskie memu sercu. Poza tym jestem uparta jak osioł i potrafię szybko wpadać w złość. Trzymam w sobie emocje zamiast od razu o nich mówić, ale i tak uważam to za sukces (że prędzej czy później wyrzucam je z siebie), bo mówienie o nich sprawia mi ogromną trudność, nawet jeśli nie są zbyt poważne. Pamiętam wszystko, mogę też bardzo dużo wybaczyć, ale to nie znaczy, że o tym zapominam. Niestety nie jest to zbyt dobre, bo dotykają mnie sprawy, które często bywają zamknięte. Jeśli coś jest niejasne, to jestem w stanie wrócić do tego po bardzo długim czasie, choćby po kilku tygodniach, ale to nie tylko ze względu na pamiętliwość, również przez duszenie w sobie emocji. I to by było na tyle, póki co :)

10. Dlaczego czytasz "akfadrat"?

To proste: lubię Cię, więc lubię czytać to, co płynie prosto z Twojego serca. Lubię wiedzieć, co u Ciebie, chcę poznawać Cię lepiej, nie ma w tym nic zaskakującego. Zresztą, mam z Tobą kontakt prywatny, co niezmiernie mnie cieszy, bo relacje przechodzące na stopę prywatną nabierają jeszcze większego znaczenia, przynajmniej dla mnie.

11. Za jaką osobę mnie uważasz?

Kfadratowa ma skłonność do trudnych pytań, czego w ogóle nie jest w stanie ukryć :) Myślę, że jesteś bardzo ambitną i upartą osobą, dążącą do perfekcji. Nie lubisz robić czegoś bez 100% zaangażowania, dlatego dajesz z siebie wszystko, nie poddajesz się. Jesteś bardzo silna, ale i wrażliwa, nie lubisz się zbytnio uzewnętrzniać, więc pokazujesz tą mocniejszą stronę. Nie bawisz się w żadne ściemy, mówisz prosto z mostu co myślisz, jestem pod wrażeniem Twojej szczerości, która po prostu jest, niezależnie od sytuacji. A poza tym, jesteś bardzo kochaną i wspierającą osobą, można na Tobie polegać. Mogłabym tak wymieniać bez końca, ale nie chcę żebyś popadła w samouwielbienie ;)

Nie nominuję nikogo, mimo, że początkowo zamierzałam, ale lenistwo dotyczące układania pytań, jeszcze o tej porze, okazało się silniejsze ode mnie.

7 maja 2015

Unemployed still alive

- Trzymaj się i napisz w końcu coś na blogu - powiedział jakieś dwa tygodnie temu Strzelec, kiedy żegnaliśmy się na tydzień.
- Nie będzie to łatwe - odparłam wiedząc, że na pewno niczego nie napiszę.

Ile to razy chciałam opowiedzieć Wam o wydarzeniach, które zajmowały mi czas, które zapadały czasem w sercu tak mocno, że nie mogłam myśleć o niczym innym, ile razy... ale zawsze było tak samo, wraz z otwarciem pustej karty zamykała się dusza. Blokada. Pustka. Nic. Odkąd mieszkam w Krakowie, napisałam w nim tylko dwa razy... te najkrótsze razy. Stwierdziłam, że minęło zbyt wiele czasu i trzeba wziąć się w garść, zwłaszcza, że tęsknię za tym miejscem. Kraków w  kwestii twórczej chyba nie spełnia się najlepiej.

Tak więc jestem, żyję i trzymam się całkiem nieźle. Nie chcę mówić, że wróciłam, bo to kompletna bzdura, przecież wcale nie odeszłam. Nie odchodzi się bez pożegnania. Powiedzmy, że zamilkłam na ponad trzy miesiące. I nie, wcale nie jest mi z tym faktem dobrze, dlatego jestem. Koniec z tak długim milczeniem. W ciągu mojej nieobecności miało miejsce wiele nieprzewidzianych zwrotów akcji, zaczynając od przyziemnych rozmów kwalifikacyjnych, internetowego kursu na pracownika administracyjno-biurowego (z którego egzamin tuż tuż), poprzez spotkania z blogowymi duszyczkami, kończąc na sprawach sercowych, które ostatecznie - po kilku zawirowaniach - zaczęły mieć się dobrze. Ale na początek krótko o poszukiwaniu pracy...

Od lutego nieustannie, z małymi przerwami, chodzę od jednego do drugiego zakładu pracy na rozmowy kwalifikacyjne. Zakłady są różne: firmy marketingowe, przedstawicielskie, sklepy spożywcze, sklepy z ubraniami dla dzieci, sklepy jubilerskie, ogrodniczo-budowlane, banki, a nawet ośrodek szkoleniowy maszyn. Jako, że chodzę, oznacza, że żadna z tych rozmów nie zaowocowała czymś więcej, niestety. Jutro mam kolejną, więc trzymajcie kciuki. Na początku cieszyłam się, że dzwonią i zapraszają, jednak z czasem zaczęło mnie to męczyć,  w końcu ile można. Niby dobrze, że w ogóle ktoś jest zainteresowany potencjalną współpracą ze mną, ale z drugiej strony znacznie obniża to poczucie własnej wartości. Aż dziwne, że tylko dwa razy miałam poważne kryzysy z tego powodu, bo nie posiadam takiej cierpliwości i wytrwałości jak mi się wydaje, że posiadam. Ciągle muszę ze sobą walczyć, wszystko co się dzieje sprawia, że powinnam rozsądnie podejmować decyzje, ale za każdym razem odkładam je w czasie wierząc, że w końcu się uda. Szukam pracy od półtora roku, powiecie, że inni szukają dłużej i znajdują, że nie warto się poddawać. I macie rację. Tylko, że ja się nie poddaję, po prostu obserwuję tą smutną polską rzeczywistość z jeszcze większym przygnębieniem niż zazwyczaj. W każdym razie najbardziej boli zraniona duma, bo nie jestem w stanie sama siebie utrzymać. Ba! Nawet nie byłam w stanie pomagać rodzicom mieszkając w domu, teraz nie mogę pomóc Strzelcowi, mimo, iż jestem bardziej samodzielna niż wtedy, a co dopiero być w pełni samowystarczalną. Straszny wstyd, do którego mogłabym się nie przyznawać, ale przekonałam się, że im dłużej coś w sobie duszę, tym gorzej, więc z dwojga złego... Staram się nie tracić wiary, naprawdę, jednak o tyle spraw się martwię, że chciałabym, żeby coś się w końcu udało. Nie mam pojęcia co przyniesie każde nadchodzące jutro, ale mam nadzieję, że los przestanie robić mi psikusy, przynajmniej jeśli chodzi o pracę.

Nie chcę Was całkiem zanudzić, więc kończę. Jestem pewna, że mielibyście dosyć eseju na godzinę czytania, dlatego kwestie uczuciowe zostawiam na kolejny raz. I obiecuję, że ten kolejny raz nastąpi wcześniej niż za kilka miesięcy. Najwyższy czas wrócić do tego, co się kocha.

xoxo

2 lutego 2015

Gdyby jutra nie było

przedwczoraj, w niebrzydki sobotni poranek
mogło stać się coś znacznie gorszego niż to, co się stało
"i co by po mnie zostało?" pytasz, chcąc zapomnieć o tym dniu

to bez znaczenia, kochanie, wiesz, bo jesteś cały i zdrowy
na szczęście wszystko skończyło się dobrze
nadszarpnąłeś nerwy i drżały twoje dłonie

żyjesz

nie warto gdybać, nie w ten sposób
"gdyby jutra nie było" pomyślałam odruchowo
a ty po mistrzowsku odczytałeś tę myśl

trzeba żyć tak jakby jutro miało nie nadejść
a nie przenosić się na drugi świat, pamiętaj

Bogu dzięki to nic poważnego
choć poważne problemy
Bogu dzięki

jesteś

nic innego się nie liczy

przytulam cię równie mocno jak kocham 
"nie wiem co bym zrobiła, gdyby ciebie zabrakło"

24 stycznia 2015

"nawet kiedy czasy były złe, echo niosło hen dobroduszny śmiech"

Po emocjonalnej bitwie w duszy w końcu zapanował spokój. Spokój, który przechwyciłam z domowego ogniska i wielu pokrzepiających słów Iriny. Spokój, który próbowałam łapać też w bezsennych nocach, spędzanych na refleksjach ostatnich dni. Spokój, z którym w niedzielne popołudnie wrócę do Krakowa.

Wrócę do miasta, które przecież mnie nie rozczarowało, jedynie moje wyobrażenia w połączeniu z listopadowym zapachem sprawiły, że wszystko mnie przerosło. I fakt, że zostałam z tym sama, dodał oliwy do ognia. A ja, jak ten krakowski hejnał, trąbię na cztery strony świata, że kocham to miasto, zawsze i na zawsze, bez względu na to, co mnie tam spotyka. W gruncie rzeczy nie spotkało mnie nic złego, samotność to uczucie mijające prędzej czy później, jak każde inne, uczucie, które też jest potrzebne i kształtuje nasze "jutro". Miejsce pobytu niewiele ma do tego w moim przypadku. Więc Kraków to po prostu skarbnica dobrych wspomnień... niezliczonej ilości wspomnień. To tam odebrałam z dworca moją Asię po raz pierwszy kilka lat temu, tam jeździłam na domówki do AR i siedziałam na rynku nocą pijąc czerwone wino, tam zwiedzałam Wawel z Asią, Gwiazdką i Holly, tam spacerowałam po bulwarach z Gemini, tam umówiłam się na rynku ze Strzelcem na pierwsze spotkanie, tam poznałam Lusię pewnego listopadowego dnia, tam w końcu przytuliłam Szkę, tam spędzałam weekendy w szkole, tam uczyłam się jeździć i tam miałam egzamin na prawo jazdy, tam kilka razy witałam nowy rok, tam przeprowadzałam trudne i dramatyczne rozmowy, i wylewałam łzy z Prince'm - pierwszym chłopakiem, tam jeździłam na większość szkolnych wycieczek, tam odbywałam pierwsze dni otwarte uczelni, akurat padło na Uniwersytet Rolniczy, naprzeciw którego teraz mieszkam. Tam wyprowadziłam się po raz pierwszy. Tam zdarzały się moje małe cuda i jestem pewna, że zdarzy się ich jeszcze więcej. Tam, w Krakowie, nigdzie indziej.


"Kraków ukochanym moim miastem jest
Tu przedziwne rzeczy dzieją się 

Ratuszowy zegar prawie zawsze chodzi źle
Nikt tu czasem nie przejmuje się
Nawet kiedy czasy były złe
Echo niosło hen dobroduszny śmiech 

W razie czego dla każdego Rynek domem jest
W gąszczu ulic, w tłumie zgubisz się
No i bardzo ważną rzeczą jest
Unikalny mikroklimat ludzkich serc, ludzkich serc

Wracam do miejsca, za którym zdążyłam się stęsknić. Wracam do ramion, których ciepła mi brakuje. Wracam do ukochanego mężczyzny, z którym  mam nadzieję pozbyć się kurzu spod dywanu, który tam zamietliśmy w ostatnim czasie. Wracam z nadzieją, spokojem i dystansem do życia. Wracam z dobrem, które wyszło przed szereg tych negatywnych emocji, dopadających mnie często od jakiegoś czasu. Wracam z uczuciami, których mi brakowało, które zagubiły się w tym, co było nowe, co wymagało oswojenia, przyzwyczajenia i zrozumienia. Wracam do miejsca, w którym wciąż muszę walczyć, ale wracam z większą świadomością, wracam z siłą, której nie mogłam odnaleźć, wracam z mądrością, która pomoże mi w ciężkich chwilach, mimo narwania, stresu i egoizmu, który nigdy nie znika, który jest moją nieodłączną częścią jak na zodiakalnego lwa przystało. Lwa, który myśląc o innych, myśli też o sobie, czasem aż za bardzo. Wracam i mam nadzieję, że będzie lepiej, po prostu.

(wracam też do takiego widoku z okna)




Wracam do Krakowa, miasta zakochanych, miasta magii i niepowtarzalności, miasta wyjątkowości. Miasta, w którym pomimo tłumu ludzi i zabiegania, można odnaleźć siebie, w którym można zatrzymać się na chwilę i zapomnieć o tym, co dręczy. W którym można odetchnąć, w którym można znaleźć jakiś sens, w którym można znaleźć siebie, mimo wszystko. W którym można zgromadzić jeszcze więcej wspomnień, ogrzewających zmarznięte serce.

"Lepszy, spokojniejszy dzień tu możesz mieć..."

18 stycznia 2015

Home, sweet home

Dni stają się coraz dłuższe, zapowiadają zbliżającą się powoli wiosnę. Zakończył się jeden rok, a rozpoczął kolejny... jak granica, która wyznacza czas. Czas, którego podobno nie ma. Tak więc, zakończył się kolejny rok życia w moim miasteczku, a rozpoczął w Krakowie.

Zawsze marzyłam o tym, by kiedyś zamieszkać w mieście królów, zawsze zazdrościłam koleżankom, że już tam są, że się usamodzielniły, że mają swoje własne życie, że z niego korzystają, że są szczęśliwe. Kiedy trafiła się okazja, myślałam, że będę mieć podobnie. Jak bardzo się myliłam... nie usamodzielniłam się, jakkolwiek by to nie brzmiało, wciąż nie jestem niezależna finansowo. Mam swoje życie, ale z niego nie korzystam. Będąc w domu czułam się bardzo samotnie, mimo, iż nie byłam sama. Miałam rodzinę, chłopaka, przyjaciół, ale tylko z tymi pierwszymi widywałam się najczęściej. Teraz jestem w Krakowie i wciąż czuję się samotna. Teraz częściej widuję się z chłopakiem niż z rodzicami, ale to niczego nie zmienia, tak naprawdę. Bo nie wystarczy kogoś widywać, by nie czuć się samotnie, czyż nie? A przyjaciele... widuję się z nimi tak samo rzadko jak wcześniej, mimo, że teraz mamy możliwość spotkania się w każdej chwili. Tak więc mieszkam w Krakowie i chodzę na samotne spacery. Na spacery, które wywołują u mnie dużo smutku. Bo co z tego, że mogę wyjść kiedy chcę i gdzie chcę, jeśli nie mam z kim? Niczym nie różni się to od tego, co miałam mieszkając w domu. Kraków mnie nie uszczęśliwia tak, jak powinien. Jest dobrze, ale to pojęcie bardzo względne. Poza miejscem zamieszkania nic się nie zmieniło, serio.


"Tak daleko od bliskich śnię mój sen o szczęściu,
które nie nadchodzi, które się nie spełni

Co z tego że jestem tu gdzie kiedyś być marzyłem,
jeśli wszystko co dziś mam to praca ponad siły"

Nie chciałam spędzać samotnego weekendu w Krakowie, więc w piątek przyjechałam do domu na kilka dni. Poczułam taki spokój w sercu, którego nie jestem w stanie opisać, i radość, że jestem w miejscu, w którym nie muszę udawać, w którym nie muszę niczego się wstydzić, niczego bać, w którym czuję się swobodnie. W miejscu, w którym jestem ważna i kochana. Nigdzie indziej nie ma takiego miejsca. Wcześniej nie czułam tego będąc w domu, bo lgnęłam do znajomych, do ludzi, z którymi mogę porozmawiać o wszystkim, z którymi mogę się napić i zabawić. Zapomniałam o tym, że rodzina też potrafi to dać, mimo, że nie w stu procentach, ale potrafi. Przedwczorajsza rozmowa z Iriną uświadomiła mi, jak bardzo potrzebuję szczerej rozmowy, takiej od serca, bez żadnych tajemnic. Rozmowa z bratem pokazała mi, że jestem dla niego ważna, a jego słowa "brakowało mi Ciebie, wiesz?" rozwaliły moje serce na kawałki. Kocham ich z całej duszy. Kocham moją mamę za to, że jako jedyna zawsze ma dla mnie czas, mimo obowiązków i braku tego czasu nieraz. Kocham brata za to, że nie ukrywa swoich uczuć i potrafi mi powiedzieć, że mnie lubi albo że tęskni, że potrafi powiedzieć mi coś miłego, zwłaszcza wtedy, gdy tego najbardziej potrzebuję. Nikt inny tego nie potrafi... I wiecie? Najchętniej odwlekałabym powrót do Krakowa, a wracam we wtorek. Mimo, że kocham to miasto, to nie mogę czuć się w nim w pełni szczęśliwa. Nie wszyscy wiedzą, że trzeba być a nie bywać. Że trzeba rozmawiać, a nie mówić. Że trzeba się spotykać, a nie tylko umawiać. Że trzeba robić to, co się chce, a nie tylko chcieć.

To nie tak, że doznałam wielkiego rozczarowania, że moje wyobrażenia różnią się od rzeczywistości. Nic z tych rzeczy. Cieszę się z przeprowadzki do miasta, w którym jestem zakochana, z tego, że mam u boku ukochaną osobę, z tego, że radzę sobie sama na tyle, na ile mogę. Cieszę się z tego, że w każdej chwili mogę wyjść i że mam dokąd pójść. Pierwsze dni były naprawdę wspaniałe, mimo, że trudno przychodziło mi oswojenie się z tą zmianą. Spotkaliśmy się z AR i Wandalem, mieliśmy nieplanowany wypad do kina, a nawet spontanicznego sylwestra po sylwestrze, jako rekompensata za to, że tego oficjalnego spędziliśmy osobno, spotkałam się z dawno niewidzianą koleżanką ze studium, która mieszka za granicą. Tak, to dało mi pewną motywację, siłę i wiarę w to, że faktycznie ruszyłam do przodu. Ale później trochę się zmieniło. Nie chodzi mi o to, że codziennie powinnam się z kimś spotykać, gdzieś wyjść, ale że mogłabym mieć świadomość, że w każdej chwili mogę zadzwonić do znajomych i umówić się, chociażby, na spacer. Szukanie pracy nie zajmuje mi 24h siedem dni w tygodniu, więc mam dużo wolnego czasu, zwłaszcza, gdy zostaję sama w mieszkaniu. Jednak spotykam się ze słowami: "po sesji na pewno się spotkamy", "będę w Krakowie za miesiąc to cię odwiedzę", "w tym tygodniu nie dam rady", co potrafi podciąć skrzydła. A ja potrzebuję ludzi, potrzebuję rozmowy, potrzebuję towarzystwa, tak po prostu, mimo, że jestem typowym odludkiem społecznym.

Tak więc przed przyjazdem do domu nie miałam najlepszego nastroju. Coś zaczęło niszczyć moje przyzwyczajenie się do nowego życia i ustabilizowane uczucia. Dlatego Kraków trochę mnie zmęczył, dlatego w nim znalazłam najwięcej negatywnych działań i na nim postanowiłam się wyżyć. Ale nie było to całkiem bezpodstawne, jak widać, może tylko trochę wyolbrzymiłam całą sprawę. Ostatecznie w znajomych kątach znalazłam spokój, którego tak bardzo potrzebowałam, i wykorzystam go do ostatniej minuty mojego pobytu. Bo wiecie... pachnie mi listopadem, ten zapach wraca, ale nie we wspomnieniach. On jest prawdziwy, teraźniejszy, obecny. Znów. Jest tak intensywny, że boję się, że historia zatoczy koło. Przez to właśnie czuję się jeszcze bardziej samotna niż zwykle. Ale przecież jest dobrze, więc czym się martwić?

DOPISEK 20/01/2015
Dziś miałam wrócić do Krakowa, jednak plany trochę się zmieniły. I szczerze, nie mam pojęcia, kiedy wrócę, każdy mnie o to pyta, a ja myślę tylko: "dajcie spokój, wrócę, kiedy wrócę, nie wiem znaczy nie wiem". Świadomie to odwlekam z nadzieją, że opanuję to, co mnie męczy, ale doskonale wiem, że tak się nie stanie. Dlatego chłonę spokój, który panuje w moim domu, chłonę wszystko, co dobre i ciepłe, żeby zagłuszyło listopadowe emocje, choć to też nie najlepszy sposób, wiem. Ale w tym momencie nie znam lepszego i taki musi mi wystarczyć.

8 stycznia 2015

Metaphor

Kiedy widzimy więcej niż tylko patrząc, kiedy brak słów mówi więcej niż słowa, kiedy nic czuć bardziej niż coś. Kiedy czytając między wierszami możemy zobaczyć gwiazdy za dnia. Ot, taka metafora, z którą rozpoczynam dzień i kreślę nią ślad w tym miejscu.

"wargi mnie bolą z niepocałowania,
zresztą nie tylko wargi,
bolą oczy z niepatrzenia,
i dłonie, i opuszki palców bolą też,
siedem przeklętych dni, co tydzień."


Urszula Kozioł

PS. Nie szukajcie więcej ponadto co macie, więcej nie znajdziecie.